Pantera Lamara jako stracona szansa
W komputerach jest za mało Afryki – brzmi słynna uwaga Briana Eno. Warto ją sobie przypomnieć w kontekście Czarnej Pantery. To film o pewnych słabościach fabularnych – jak to historie o superbohaterach – ale zdumiewający estetycznie. Kendrick Lamar nagrał do niego bardzo przyzwoitą płytę, która jest jego wariacją na temat tej historii. Dla siebie wzajemnie te dwa byty pozostają jednak w znacznej mierze tylko reklamówkami. Światy filmu i składanki zebranej przez Lamara mają niewielką część wspólną. Cieszę się, że poczekałem z werdyktem na premierę filmu, bo widać tu dobrze, że o ile Czarna Pantera zawiera całkiem dużo Afryki w Afryce, Lamar nie wykorzystał szansy, by na poważnie się do muzyki afrykańskiej odnieść.
Film, jak przystało na współczesne superprodukcje Marvela, też jest wypolerowany i wyrenderowany w komputerze, mało tu miejsca na afrykański realizm. Ale prezentuje wizję ciekawą, nawiązującą w imponujący sposób do afrofuturyzmu, czyli idei wyprowadzenia czarnej rasy w technologiczną przyszłość – mamy oto zagubione, a raczej ukryte afrykańskie królestwo żyjące w hi-techu, o jakim się Zachodowi nie śniło, ale zarazem w starej, tradycyjnej, plemiennej (z elementami feudalizmu) strukturze społecznej. Czyli klasyczne ancient to the future. Mamy też wcale nieoczywisty i zaskakująco mało czarno-biały konflikt między polityką zamknięcia i kontynuacji a otwarcia i ekspansji tej czarnej potęgi zbudowanej na złożach vibranium. Do tego dużo efektownych walk plemiennych, rytuałów i fantastycznie zaprojektowane kostiumy.
Towarzyszy temu muzyka – jak dobrze wiemy – stworzona właśnie pod kuratorską opieką Kendricka Lamara. Z równie fantastycznym co te stroje doborem gości. Od hiphopowych – poza samym Lamarem choćby Vince Staples i Jay Rock – przez R&B w wykonaniu duetu Lamar-SZA (świetne All the Stars) albo gwiazdorski team Anderson.Paak/James Blake (niezłe Bloody Waters), po pościelowy pop The Weeknd (tu już nużące przy trzecim odsłuchu Pray for Me). Są drobne afrykańskie akcenty w postaci południowoafrykańskich wykonawców zaproszonych tu na krótkie i, niestety, mało znaczące występy: Babes Wodumo, Saudi, Yugen Blakrok… (szerzej opisuje ich „Vulture”) Świetnie, choć byłoby milej, gdyby któremukolwiek pozwolono przeciągnąć całość muzycznie z bezpiecznych rejonów wymierzonych w pierwsze miejsce listy „Billboardu” (które udało się osiągnąć w tygodniu debiutu) nieco dalej w swoją stronę. Skomplikować rytmy udaje się w Opps i Bloody Waters, całość pozostaje jednak do szpiku kości amerykańska.
Muzykę ze zbioru Lamara słyszymy podczas projekcji we fragmentach. Więcej ornamentyki afrykańskiej – choć unurzanej w patetyzmie – przynosi towarzysząca nam podczas całej projekcji oryginalna muzyka filmowa Ludwiga Göranssona z Babą Maalem śpiewającym główny temat, a jeszcze więcej – kilkoro wykonawców, których utwory (już spoza płyty Black Panther Lamara) brzmią podczas filmu, gdy kamera schodzi z poziomu CGI, by pokazać nam fragment „prawdziwej” Afryki (którą częściowo gra tu Argentyna). Czyli Idrissa Soumaoro – malijski nauczyciel Amadou & Mariam – z towarzyszeniem Ali Farka Tourego, a do tego mniej tradycyjni Bhizer i Busiswa w utworze Gobisiqolo, który byłby jednym z jaśniejszych momentów kompilacji, gdyby wykorzystał ten utwór Lamar. No i wreszcie znów Babes Wodumo, gwiazda gqom, południowoafrykańskiej odmiany house’u, która sama brzmi właściwie tak, jak mógłby brzmieć cały ten soundtrack – z tradycji wyprowadza nowoczesność, robiąc wrażenie bardziej futurystyczne niż wyświechtane trapy. Jest jeszcze Hangover nagrany przez znanego z Gangnam Style Psy (tu ze Snoop Doggiem), utwór, który pełni ważną rolę w epizodzie południowokoreańskim. Jego też nie ma na płytach, ale to już inna para kaloszy. Wszystko to w każdym razie zostaje w głowie po projekcji.
Lamar świetnie wypełnił misję twórcy przebojowego zestawu, który skutecznie przyciągnie uwagę do filmu, wchodząc z nim w synergiczną reakcję marketingową i spodoba się (białym zapewne) księgowym Marvela. Ale nie pomyślał o innej roli, być może bardziej godnej swojego statusu – twórcy zbliżającego ludziom na Zachodzie afrykańską muzykę i odkrywającego ją dla siebie. Płyta Black Panther the Album mogła być czymś takim jak zairskie koncerty przygotowane przez Hugh Masekelę z Jamesem Brownem na plakacie, albo nawet biała wycieczka Paula Simona do RPA czy słynna eskapada Briana Jonesa do Maroka. Próba nie została jednak podjęta. W pewnym stopniu płyta stworzona pod kuratorską opieką Kendricka nie wpisuje się więc w filmie w narrację o Wakandzie jako afrykańskiej potędze dumnej ze swojej tradycji – robi z niej, choćby niechcący, kraj skolonizowany kulturowo przez Amerykę. To zresztą paradoks całej tej superprodukcji i niewątpliwie jej słaba strona, która zagorzałym wielbicielom czarnej kultury może nieco utrudniać odbiór.
W sumie soundtrack ma aż trzy elementy, warto je sobie na koniec przypomnieć: kompilacyjny album pod kuratorską opieką Lamara, oryginalną muzykę do filmu autorstwa Göranssona, który jako współpracownik Childish Gambino stara się połączyć atrakcyjność dla hiphopowej publiki z wykorzystaniem perkusyjnych brzmień Afryki, no i trzeci zestaw – złożony z innych wykorzystanych utworów, w tym rdzennie afrykańskich. Zastanówcie się jednak, komu tu tak naprawdę zależy na Afryce i zgadnijcie, którego z trzech powyższych zestawów nie dostaniecie – przynajmniej na razie – na żadnej płycie.
Warto posłuchać Lamara, fani hip-hopu i nowoczesnego R&B znajdą tu coś dla siebie, ale akurat ten album artysty do historii nie przejdzie. Dlaczego? Tu muszę wrócić do uwagi Eno: za mało Afryki.
RÓŻNI WYKONAWCY Black Panther the Album. Music From and Inspired By the Film, Top Dawg 2018, 6/10
Komentarze
Od siebie dodałbym jeszcze, że w sferze tekstowej też różowo (czarno?) nie jest. Przecież Lamara mocną stroną teksty są, a w przypadku tej płyty jest wiele prostych i utartych formułek, które już po drugim przesłuchaniu wyłapałem. Dużo o byciu królem, mocy i tak dalej. Tylko, że to sprawia wrażenie dość nieautentycznego, co stwierdzam z przykrością. To prowadzi do smutnego wniosku, że komuś po prostu mogło chodzić tylko o pieniądze, a nie o misję, krzewienie afrykańskiej kultury czy walory kulturalne. Nie wieszczę upadku Lamara, bo to histeryczne by było, ale pojawiła się pierwsza rysa.
Tu natomiast Afryki też nie ma, ale za to jest masa radości, o którą twórcy chodziło od pierwszej sekundy trwania albumu:
http://www.nowamuzyka.pl/2018/02/19/andy-cooper-the-layered-effect/