Czy to wina Justina?

Zasadniczą zaletą nowej płyty Justina Timberlake’a jest to, że nie ma na niej słowa o polskiej historii. Choć tytuł Man of the Woods zawiesza w powietrzu groźbę jakiejś opowieści o chłopcach z lasu, chodzi tu bardziej o chłopców z prerii, o pożenienie popu i R&B, których gwiazdą był dotąd bohater płyty w swoim muzycznym wcieleniu (jest też osobne i całkiem istotne filmowe), z Americaną, folkiem, a nawet country. Ma to uzasadnienie komercyjne – skoro mówimy o artyście amerykańskim – i są w tym też jakieś ambicje kulturowe, wynikające z godzenia czarnego i białego show biznesu. Ale country’owiec Toby Keith i nieco już przebrzmiała gwiazda Timbalanda jako współtwórcy jednej piosenki – to brzmi niepokojąco nawet na papierze. I niestety, złe przeczucia w całej pełni potwierdza utwór Sauce. Z pełną sympatią obserwuję więc dalszy ciąg kariery Justina, ulubieńca moich dzieci i wokalisty nadającego się nieźle do godzenia różnych grup słuchaczy. Ale zawsze na koniec z przerażeniem widzę, jak wpada na kolejne wyboje muzycznego przemysłu.

Nawet The Neptunes – czyli Pharrell Williams i Chad Hugo – którzy wykonali tu relatywnie najlepszą robotę i dostarczyli Justinowi kilka wyrafinowanych soulowych kompozycji (weźmy choćby Wave w stylu Steviego Wondera czy Midnight Summer Jam, który spokojnie mógłby trafić na ostatnią płytę N.E.R.D.), nie są wyborem zaskakującym ani świeżym. To oni pomogli wyrąbać Timberlake’owi drogę do wielkiej solowej kariery, robiąc z niego, bez względu na kolor skóry, Michaela w miejsce Michaela. W tej chwili i ich praca, i produkcje Timbalanda bywają po prostu archaiczne, a ten flagowy pomysł, by wpuścić trochę atmosfery pieśni z prerii jest realizowany w sposób bardziej banalny niż efekt country u Madonny na albumie Music tworzonym pod okiem Mirwaisa. Mimo gościnnej obecności Chrisa Stapletona, z którym Timberlake narobił podobno sporo szumu na gali nagród Country Music Association przed dwoma laty. A może właśnie przez to, że postaci z drugiej strony muzycznego spektrum Timberlake wykorzystał jako gości, nie korzystając z muzycznego know-how folkowców czy country’owców. Stąd w takich utworach jak (niezłe bez tego) Man of the Woods czy (przypominające w intro balladę Fleet Foxes) Flannel manifestuje się zdradliwy, bo nudny i sztuczny, patent na połączenie gatunków: elementy Americany traktujemy po prostu jako sampla do ogrania, podkładając pod nie leniwy beat z automatu perkusyjnego. Say Something (ze Stapletonem zresztą) radzę w ogóle od razu wyciąć z programu płyty. Brr.

Takie wizje muzyczne rodzą się zwykle na biurkach księgowych, którym statystyka podpowiada, że łatwy i długi finansowy zwrot zapewnić może rola męskiego odpowiednika Taylor Swift. Coś dla białej publiki, potem coś dla czarnej, w konsekwencji – sukces u obu. Tylko świat nie jest taki czarno-biały, a oceny artystyczne takie zgodne ze statystyką. Może dlatego od lokomotyw ciągnących ten album singlowo wolę teoretyczne średniaki spoza głównego nurtu płyty – takie jak właśnie wspomniany Wave czy bezpretensjonalne Breeze Off the Pond, gdzie The Neptunes w udany sposób wypośrodkowują swoją stylistykę i lekki smak disco i funku, które przyniosły Justinowi tak dobry zwrot w postaci uwielbienia dzieciarni dla zgrabnego kreskówkowego hitu. Wolność do robienia czegokolwiek, którą powinna mieć powszechnie akceptowana gwiazda, okazuje się tu koniecznością doczepiania beatów do skwantyzowanych odpowiednio partii gitarowych. Choć niby powody całej akcji są wytłumaczalne: Justin jako Południowiec z urodzenia, a teraz jako tata, chce swojemu synowi (od jego imienia Silas, w Biblii oznaczającego „człowieka z lasu”) przekazać opowieść o rodzinnych korzeniach.

Sam pomysł powiązania dwóch konwencji był ciekawy, ale realizacyjnie wyszło jak zwykle: jedna konwencja posługuje się drugą jako ornamentem, bez zrozumienia, o co w niej chodzi. Efekt wydaje się wymuszony. Gestem wolności i odwagi byłoby w tym momencie nagranie płyty z piosenkami w stylu Americana – tak po prostu. Tylko którą postać z aktualnej amerykańskiej czołówki popu wymieszanego z R&B i hip-hopem byłoby na taki gest stać?

Płyta wyszła mizerna, a w każdym razie mało wyjątkowa. Do słuchania na wyrywki. Czy to wina Justina? Jego bym go tym nie obarczał, jako niezłego aktora, którego muzyczną twórczość wypełnić można lepiej albo gorzej, podobnie jak lepiej lub gorzej wyreżyserować. Zresztą posłuchajcie Man of the Woods, a później obejrzyjcie klip – gra JT jest wartością dodaną. Jedną z moich ulubionych ról Justina była oczywiście ta u braci Coen w Co jest grane, Davis?, gdzie wydurniał się pięknie, śpiewając folkowe piosenki. Bo bez komercyjnego napinania się na osiągi naturalnie utalentowanemu Timberlake’owi niemal zawsze wychodzi lepiej. Szkoda, że reżyserami Man of the Woods zamiast Timbalanda i Pharrella Williamsa nie byli jednak Coenowie.

JUSTIN TIMBERLAKE Man of the Woods, RCA 2018, 5/10