Przegapione brzmi lepiej
Jest pewna święta zasada, o której chcę napisać na początku, żeby wszystko było jasne: stara muzyka ma tę przewagę nad nową, że niezłe nagrania przegapione przed laty brzmią dziś jak niezłe+. A właściwie: niezłe + liczba lat, które minęły od chwili, gdy zostały nagrane. Zdaję sobie z tego sprawę, patrząc na listę płyt roku „The Wire”, której jeszcze nie komentowałem, a przecież skłania do myślenia. Próbują uciekać w stronę czegoś relatywnie nowego (czego dowodem płyta roku, ciekawa, ale bardzo efekciarska: Paradiso Chino Amobiego), ale dogania ich przeszłość – zestawienie archiwaliów po raz kolejny jest ciekawsze i mniej dyskusyjne niż zestawienie premierowych płyt bieżącego roku.
Ogólnie „The Wire” na przestrzeni dekad (właśnie sobie zdałem sprawę, że czytam tę gazetę już od 20 lat) zmienia się bardzo mocno. Dziś przewagę ma tu frakcja elektroniczna – stąd pewnie uparte trzymanie się w czołówce takich wykonawców jak choćby Actress czy odkrywanie footworku przez kolejny sezon. Który to już rok? Szósty, siódmy? I niższe pozycje, albo w ogóle ignorowanie, nagrań z kręgów bliższych filharmonii (najwyżej jest minimal Ellen Arkbro – na 17. miejscu). Nie chcę mówić, że to lista słaba – w dużej mierze ciekawa, jak zwykle. I dająca do myślenia. Ale na pewno daleka od szerokiej reprezentacji tego, co się działo. Choćby dlatego, że przechodząca do porządku dziennego nad odnotowywaną zwykle przez „TW” ambitniejszą muzyką środka (nie ma St Vincent, LCD Soundsystem, Bjork, zostali tylko raperzy – Kendrick i Tyler, The Creator). Tutaj jeszcze – w porządku, byłbym w stanie przyjąć, że może to oddawać charakter roku. Ale brak płyty Narkopop GAS w pięćdziesiątce brzmi jak jakaś deklaracja wojenna wobec wizji wytwórni Kompakt. Albo przygotowanie do tego, by za 10 lat umieścić na szczycie listy archiwaliów reedycję tej płyty. Do tegorocznej listy reedycji pasowałaby na przykład idealnie.
Zajrzyjmy na tę listę archiwaliów. Nie tak łatwo ją znaleźć w całości w sieci, więc wyliczę czołówkę: 1. Alice Coltrane, 2. Pauline Anna Storm, 3. Midori Takada (Through the…), 4. Tony Conrad (Ten Years…), 5. Keiji Haino Watashi Dake?, Franco Battiato Fetus, 7. Mary Jane Leach Pipe Dreams, 8. Różni wykonawcy Outro Tempo…, 9. Luc Ferrari Heterozygote…, 10. Yoko Ono Fly. Tu trochę bliżej ducha „starego” „The Wire” i chyba mniej dyskusyjnie. O wielu płytach pisałem, ale nie o albumie Pauline Anny Strom, więc może to jest dobry moment. I dobra mobilizacja do tego, by sobie jego autorkę, niewidomą od urodzenia kompozytorkę muzyki syntezatorowej z San Francisco, przypomnieć.
Pierwsze i fundamentalne pytanie, jakie należy sobie zadać przy okazji płyty Trans-Millenia Music jest następujące: Czy nie mamy już aby dość syntezatorowego New Age? Odpowiedzi pozwolę sobie udzielić za czytającego, wykorzystując pewną przewagę, jaką ma piszący: Nie mamy. Przynajmniej w tak fantastycznej, wielobarwnej, różnorodnej, pulsującej pełną mocą oscylatorów, statyczno-dynamicznej wersji. Bo wprawdzie Trans-Millenia Music, zawierające nagrania z lat 80., jest drugą na liście pozycją przynoszącą New Age/ambient wydawany na kasetach w latach 80. i jedną z trzech pozycji z lat 80. w pierwszej trójce, to zarazem – umiejscowione pomiędzy egzotyczną muzyką Midori Takady z pogranicza ambientu i rejonów Jona Hassella a medytacyjną i sięgającą po syntezatory Alice Coltrane – jest idealnie na miejscu. Od ekspresyjnych kosmicznych arpeggiów In Flight Suspension, przez nawiązania do klasyków muzyki elektronicznej w jej minimalistycznym wydaniu w Cruising Altitude…, aż po iluzję nagrań terenowych w Rain on Ancient Quays (z wykorzystaniem bodaj syntezy Yamahy serii DX) – dzieje się tu tyle, by mieć na czym zawiesić ucho. Może tylko kreujący dalekowschodnią atmosferę Warriors of the Sun brzmi nieco naiwnie – choćby w zetknięciu z nagraniami Coltrane i Takady. A zarazem cały ten materiał, zrealizowany na dobrej klasy sprzęcie (dobrze znane maszyny Yamahy, E-mu i Sequential Circuits, domowe nagrania na 4-ścieżkowy magnetofon później miksowano od nowa na lepszym), jest atrakcyjną i niebanalną, bardzo intrygującą i działającą dość plastycznie muzyczną tapetą. Pisany z rozmachem Klausa Schulze, koi nerwy niczym muzyka Briana Eno. Strom może była ze względu na niepełnosprawność wyłączona z działań sceny muzyki elektronicznej, ale na pewno dobrze znała kontekst.
Czy Trans-Millenia Music byłoby albumem sezonu w roku 1984 albo 1986? Z pewnością nie. Wątpię, by miało szanse trafić choćby do pierwszej dziesiątki jakiegoś poważniejszego zestawienia. Ale dziś ma olbrzymi urok, ciekawie się też czyta o historii jego autorki (jej mężem był weteran z Wietnamu – za jego żołd kupowali syntezatory) i mimo początkowej niechęci przekonałem się do tej płyty prawie tak mocno jak redakcja „The Wire”. Odgrzewane smakuje lepiej. Przegapione lepiej brzmi.
PAULINE ANNA STROM Trans-Millenia Music, RVNG Intl 2017, 8/10