Przypowieść o dobrym producencie, który oddawał najlepsze kawałki innym

Temat mam dziś tak gorący, że mogę zaryzykować emisję spotu reklamowego. Youtuberzy mają reklamy przed klipami, u mnie trzeba przeczytać o Radio Azja – festiwalu, który zaczyna się w niedzielę i w ramach którego można będzie zobaczyć m.in. japońskiego twócę „zombie music”, konstruktora i kompozytora Taro Yasuno, a dzień później – sensację Unsoundu sprzed roku, czyli indonezyjski duet Senyawa. Pozwolę sobie na trochę prywaty i przypomnę o prezentacjach znajomych: Mariusza Hermy i Artura Szareckiego, którzy opowiedzą o muzyce Japonii, oraz Krzysztofa Dziuby, który przyniesie do CSW część swojej kolekcji muzyki z Indonezji. Znają się na rzeczy. Całą resztę wpisu poświęcę jednak człowiekowi, który poświęca się dla innych jak nikt inny, czyli Pharrellowi Williamsowi.

Z tym poświęceniem to oczywiście taka figura. Williams inkasuje za utwory w rodzaju Blurred Lines, Happy, Drop It Like It’s Hot czy Get Lucky takie tantiemy, że można by za nie przejąć budżet polskiego ministerstwa kultury razem z samym ministerstwem i jeszcze ministrem. Nie mówiąc o tym, że Williams jest w dzisiejszej zglobalizowanej kulturze postacią lepiej rozpoznawalną wśród polskiej młodzieży niż ktokolwiek, kto wchodził do ministerstwa albo z niego wychodził w ostatnich paru latach, że tak zaryzykuję. A najlepsze jest to, że 44-letni dziś producent i raper wyrobił sobie wizerunek, oddając najlepsze utwory innym wykonawcom – choć, przyznać trzeba, zwykle pojawiał się w nich gościnnie – i dopiero dziś proponuje (stąd ten wpis) najlepszy album swojego tria N*E*R*D w jego prawie 20-letniej już historii.

Pamiętam jak kilkanaście lat temu fascynowałem się opowieścią o Williamsie i jego muzycznym partnerze Chadzie Hugo z producenckiego duetu The Neptunes – o tym, jak to mieli czelność przygotować materiał specjalnie dla Michaela Jacksona, a odrzucony przez ich idola zestaw sprzedali Justinowi Timberlake’owi, robiąc z niego – na moment przynajmniej – owego Jacksona następcę. Wtedy sam porównywałem Williamsa z Quincym Jonesem. Dziś to porównanie brzmi jak jakaś oczywistość, bo mamy do czynienia z człowiekiem, który dla amerykańskiego mainstreamu zrobił nie mniej i zarobił dla przemysłu płytowego nie mniej pieniędzy niż Quincy Jones. Pomógł pewnie etos pracy Williamsa, którego miałem okazję poznać i przeprowadzić z nim wywiad, gdy był jeszcze nieco bardziej dostępną

Jesteśmy skromni – tłumaczył mi wtedy Pharrell, ze złoto-platynowym wisiorkiem deskorolki na szyi. – Pracujemy trochę jak masoni. To w ogóle grupa, której historia bardzo mnie fascynuje. Budowniczowie. Byli zorganizowaną grupą ludzi i wszystko, co zrobili, oznaczali tak, żeby można było to rozpoznać. No więc to, co robili The Neptunes, też można było rozpoznać, częściowo pewnie także z innego powodu: zleceń producenckich mieli tyle, że – jak gdzieś wyznawał Chad Hugo – nie mieli nawet czasu, żeby się uczyć obsługi nowego sprzętu, więc pracowali na tym samym. [materiał z 2004 r. z „Przekroju” mogę nawet wrzucić do sieci, jeśli trzeba]

Nowa płyta – zatytułowana nie bez kozery jak rozwinięcie nazwy grupy, No_One Ever Really Dies (w końcu jest rodzajem nowego otwarcia) – różni się mocno od pierwszych wydawnictw N*E*R*D, które klasyfikowano jako hybrydę funku, hip-hopu i rocka. Idzie raczej w stronę producenckich sukcesów The Neptunes z rejonów hiphopowych. Czasem brzmi jak minimalistyczny i lekko oldskulowy styl Missy Elliott z przełomu wieków (Lemon), czasem goni za modnymi, bardziej współczesnymi patentami rytmicznymi (długie i imponujące w sumie Lightning Fire Magic Prayer), ale nie to jest najważniejsze. Kluczowe są najbardziej błyskotliwe fragmenty tego albumu – takie jak Don’t Don’t Do It! z Kendrickiem Lamarem i Frankiem Oceanem, zbudowany na lekkim groovie soulowym wypisz-wymaluj jak z solowej ścieżki Williamsa (Happy), z ledwie maleńkim ukłonem w stronę mocniejszego brzmienia N*E*R*D w refrenie. To bardzo swobodna wariacja na temat tego, czym był ten zespół. Każe wręcz na poważnie zadać sobie pytanie, czy to jeszcze w ogóle N*E*R*D?

Zarazem – mimo śladów przejęcia sytuacją polityczną w tekstach – mamy tu zabawę na całego w gronie imponującego wianuszka znajomych (poza Lamarem – m.in. Rihanna, M.I.A., Andre 3000, Gucci Mane i Ed Sheeran, no ale któż inny ma tylu przyjaciół), dostajemy album niezwykle otwarty, popowy do szpiku kości, który spodoba się dzieciarni wychowanej na Minionkach , ale i rozczarowanym tegoroczną płytą fanom Gorillaz. Gesty takie jak ściągnięcie do Lifting You – zabawnej dancehallowej kompozycji – Eda Sheerana powinny się spodobać tej samej publiczności. Gorzej może z tekstami, przydałby się tej drużynie jakiś Albarn. No ale jesteśmy w świecie superproducentów, ale nie supertekściarzy.

Biorąc pod uwagę fakt, że dwa utwory z Kendrickiem Lamarem mają poziom konkurencyjny w stosunku do płyty roku, jaką w wielu opublikowanych już zestawieniach jest Damn. (tu akurat także pod względem tekstów, są takie linijki jak Pac-man wanna prosecute you/Raise your hand up, and they’ll shoot ya’), mamy do czynienia z klasyczną już sytuacją, gdy część podsumowań roku trzeba będzie teraz zręcznie remiksować, albo robić do nich zastrzeżenia, żeby uwzględnić premierę z połowy grudnia. Bo to cały czas rok 2017, nie całkiem jeszcze martwy. A zdolny producent rozdający pomysły na prawo i lewo wreszcie nagrał album, który wywinduje jego grupę na pierwsze miejsce listy „Billboardu” i jeszcze zapewne zbierze dobre recenzje. Karma wraca.

N.E.R.D. No_One Ever Really Dies, Sony 2017, 8/10