Johann Sebastian Maus
Wasze zwierzaki duże i małe, wasze zwierzaki wyzdychają – śpiewa John Maus. Utwór Pets brzmi jak wczesny Gary Numan czy Ultravox, podobnie jak prawie cała reszta płyty. I jak cała reszta daleki jest od optymizmu. Oparty na krótkich frazach rzucanych posępnym głosem, w którym słychać rozedrganie, lęk, w rodzaju: Grałem w Nawiedzonym Graffiti, nastoletnia wiedźmo (Maus grał wcześniej w Haunted Graffiti, grupie Ariela Pinka, którego przyjacielem był od młodości). Albo: Mówią, że wszystko będzie dobrze / Mylą się. Albo: Widzę, że kombajn nadjeżdża / Który na nicość nas zetrze. Tak, naprawdę kombajn – jakkolwiek dziwnie by to brzmiało. Mimo to Maus da się lubić. A jego płyta była najbardziej przeze mnie oczekiwaną dzisiejszą premierą i z grubsza te oczekiwania spełniła.
Z grubsza, bo sześć lat upłynęło od albumu We Must Become the Pitiless Censors of Ourselves, który wtedy ogromnie mi się podobał, oczekiwania jeszcze urosły, a Maus nie znalazł jakiejś jednej cudownej nowej formuły. Gra z grubsza to samo, ostentacyjna płaskość i brak dynamiki, a także jednostajność tej muzyki – tworzonej na syntezatorach, z typowymi dla lat 80. liniami basu i bezdusznym automatem perkusyjnym – mogą się wydać odstręczające. A styl wydaje się mocno już wyeksploatowany, zużyty, na krawędzi przejedzenia.
A jednak coś ładnego dzieje się pod tą zimną skorupą nowej fali i niskim głosem przepuszczonym przez najmroczniejsze dostępne pogłosy (notabene jeden z najbardziej charakterystycznych elementów muzyki Mausa, kojarzący się w równej mierze z nową falą, co ze średniowieczem). Oto imponują całkiem pogodne, fanfarowe akordy w instrumentalnej części The Combine. A cytowany Pets rozwija partię syntezatorów niemal po Bachowsku, ze świetnym, Bachowskim kontrapunktem w środkowej części utworu i rozmachem na miarę muzyki dawnej, idącym tu na granicę przerysowania, pastiszu. Linie syntezatorów, bezwstydnie melodyjne, mogłyby towarzyszyć grom wideo, tyle tylko, że nie wykorzystałyby całego potencjału Mausa. Poza tym dostępnym już w pobieżnym odsłuchu poziomem „Eee, ejtisowa nostalgia!” jest tu bowiem – podobnie jak u Pinka – poziom ukochania i zrozumienia muzyki rozrywkowej, a nawet (bardziej niż u Pinka) próba sensownego wyjścia poza tę konwencję.
Maus jako amerykański Masecki? Maus z orkiestrą barokową i swoim Eldritchowskim, gotycko posępnym tonem głosu? Maus między Bachem a Haendlem, z publicznymi dotacjami na koncert na imprezie z muzyką dawną, na której zresztą (wiemy to z wywiadów) nieźle się zna? A może Maus na Sacrum Profanum? W dalekiej przyszłości nietrudno to sobie wyobrazić.
JOHN MAUS Screen Memories, Ribbon 2017, 7/10