Jak zamęczyć fana jazzu w miesiąc

Każdy kraj ma o tej porze roku swój obyczaj. U nas w okolicach Halloween wychodzą ze swoich kryjówek, piwnic i leży głównie jazzfani. Spotkać ich można w pociągach TLK i autobusach, czasem we własnych samochodach, choć – jak za chwilę udowodnię – jest to gatunek stopniowo miażdżony przez jesienną ekonomię. Bladzi i niedożywieni (a bywało gorzej, gdy jeszcze dym papierosowy zamieniał kluby jazzowe w wędzarnie), zmierzają w stronę sal, gdzie wykonywana jest muzyka uważana za najbardziej niezrozumiałą i w badaniach preferencji muzycznych Polaków plasuje się na szarym końcu. Odbierana jest przez niektórych jako rodzaj wymyślnej tortury – statystycznie zresztą synkopa kojarzy się pewnie z przemocą domową, combo z bijatyką na konsole, a co dopiero solo, chwyt czy przewrót. W zasadzie niegroźni, miłośnicy jazzu są jednak na pewno wyobcowani ze środowiska naturalnego – do tego stopnia, że większość dorosłych Polaków nie wierzy w ich istnienie. W każdym razie nie bardziej niż w to, że szczepionki aplikowane przez imigranckich rezydentów spowodowały wybuch. Poznajmy krytyczny miesiąc z życia tej wyjątkowej grupy środowiskowej.

Bo zasadniczo to będzie przegląd miesiąca jazzowych festiwali.

Listopad w tym roku zacznie się wcześniej – już 29 października. I jak wielkie polskie zjawiska historyczne rozpocznie się w Trójmieście – dokładniej w Klubie Żak położonym w głośnej dzielnicy Gdańska o nazwie Wrzeszcz, gdzie festiwal Jazz Jantar rozpocznie kierowany przez Colina Stetsona zespół Ex Eye grający metal w niecodziennej wersji, bo z saksofonem i syntezatorem. A skoro nie metal, tylko coś bardziej niszowego, nazwijmy to jazzem. Ex Ear byłoby w każdym razie bardziej zrozumiałą nazwą.

Miesiąc jeszcze się na dobre nie zacznie, a jazzowa brać już będzie zmęczona podróżami pomiędzy Gdańskiem, cmentarzami a Warszawą, gdzie w sprzedanej na pniu sali Studia im. Lutosławskiego będzie śledzić pierwsze koncerty Jazz Jamboree, która to impreza – bardzo atrakcyjnie się zapowiadająca (Evans, Mazurek, znów Ex Eye) – potrwa do 5.11 i zakończy występami Billa Laswella, muzyka jazzowego pogranicza, z Kapelą Ze Wsi Warszawa i Kalibrem 44, co każdorazowo da… nie bardzo wiadomo co, czyli z pewnością okolice jazzu. Rozpoznać można w jeszcze jeden sposób: tylko w tym gatunku zdesperowana publiczność próbuje (bezskutecznie) przerywać utwory oklaskami i krzykami, nazwę wyżej wymienionej dzielnicy traktując dosłownie.

Być może jednak ci wracający z Gdańska fani usną w pociągu i z rozpędu zdecydują się na kilkudniową przejażdżkę po Małopolsce i udział w Krakowskich Zaduszkach Jazzowych (3-9.11), bo pod taką funeralnie kojarzącą się nazwą imprezy jazzowe odbywają się dłużej nawet niż Jamboree – od 62 lat (czyli zanim środowisko na dobre się narodziło, już kojarzono je z Dziadami). Po raz 31. odbędzie się tu sama tylko jazzowa msza święta. A do grającej fusion grupy Laboratorium dołączy raper O.S.T.R., który wprawdzie gra muzykę zbyt popularną, by łączyć ją z jazzem, ale za to jest autorem najpopularniejszej polskiej płyty z jazzem w tytule – Jazz w wolnych chwilach. Jest też przy okazji autorem drugiej najlepiej sprzedającej się płyty z jazzem w tytule ostatnich lat: Jazzurekcja. I słów opisujących jazz jako fenomen tej muzyki w Polsce: Wedle zasad, których nie odkryła NASA / Tu jazz zapełnia pustkę pod pokrywą wszechświata.

Kto wyląduje w Krakowie, pewnie już się stamtąd nie ruszy, bo przygniecie go swym ciężarem gatunkowym trwająca już Krakowska Jesień Jazzowa, która poza powtarzającym się oryginalnym pomysłem organizowania jazzowej imprezy na jesieni zaproponuje równie uparcie wracającego tu Kena Vandermarka, który w ramach rezydencji artystycznej będzie tu grał pięć dni z rzędu – co przy intensywnym nocnym trybie życia charakterystycznym dla tego miejsca w Polsce oznacza, że fundusze statystycznego fana jazzu wyczerpią się już w pierwszej dekadzie listopada. Vandermark improwizuje, czyli za każdym razem będzie coś innego. Uprawia ten rodzaj sztuki, który sprawia, że jazzmani są dość małomówni. Też byście tacy byli, gdyby po powrocie z kolejnego koncertu Vandermarka rodzina znowu pytała, jakie kawałki grali.

Wyczerpujące się fundusze to również efekt przemieszczania się między Krakowem a Gliwicami, gdzie występem Joshuy Redmana już 2.11 (Zaduszki to tradycyjnie najgorętszy dzień dla polskiego jazzu) rozpocznie się Palm Jazz Festival, który trwać będzie do końca miesiąca i poprzez występy wykonawców takich jak Steve Coleman czy Al Di Meola płynnie doprowadzi nas do tego momentu, w którym jazzfana stać będzie już tylko na herbatę i wytrzyma tylko rozrzedzone pogranicze jazzu, które najlepiej opisuje przydomek gwiazdy koncertu finałowego gliwickiej imprezy, Lury.

W okolicach święta narodowego, kiedy w Warszawie i Gdańsku jeszcze leczą tinnitus po występie Stetsona oraz Black Bombaim i Petera Brotzmanna, a w Gliwicach bawią się w najlepsze przy Di Meoli, technicy zaczną już montować scenę w Bielsku-Białej, gdzie ci z szumem w uszach niewiele usłyszą. Bo tu grają – zgodnie z dewizą ECM-u – bliżej ciszy. Jazzowa Jesień od 14.11 sprowadzi do Bielska Jana Garbarka i Dave’a Hollanda, a gospodarz imprezy Tomasz Stańko zagra w duecie z pianistą Davidem Virellesem (niemal w tym samym momencie, co zespół Marcina Wasilewskiego, dawne trio Stańki występujące w Gliwicach), a wcześniej tenże Virelles – ze swoją 13-osobową grupą. W ogóle, biorąc pod uwagę liczbę przyjeżdżających do nas w listopadzie muzyków, trudno będzie nie minąć w ciągu dnia jakiegoś jazzmana na drodze albo na ulicy. Jest też wysoce prawdopodobne, że ze względu na odsetek wybitnych jazzmanów latyno- i afroamerykańskich proporcje rasowe w Polsce ulegną na miesiąc gwałtownej zmianie.

I gdy tak w tempie ECM (najniższe BPM, czyli poniżej tempa podstawowych funkcji życiowych) ostatnia garstka najbardziej wytrzymałych jazzmanów wyruszy z Bielska-Białej, 13. edycja bydgoskiego Mózg Festival przenosić się będzie powoli do Warszawy, a w Poznaniu szykują dwa wielkie koncerty Ery Jazzu. W tym samym czasie we Wrocławiu otworzą inny wielki festiwal, dla odmiany jazzowy – i to z wykopem, bo potrwa dziesięć dni. Nazywa się Jazztopad, co osobom najbardziej zakręconym ma przypominać, że wciąż jest jesień, a dokładniej listopad.

Zacznie Maciej Obara, który wyda (w listopadzie) album właśnie w ECM, a później grać będą kolejne comba, składy i bandy w towarzystwie orkiestr. Vijay Iyer z Lutosławski Quartet, a Terence Blanchard z orkiestrą Filharmonii Wrocławskiej. 26 listopada kropkę postawi Herbie Hancock. A w ostatnich dniach, kiedy jazzmani będą zmęczeni – do tego stopnia, by się nie ruszać z łóżek – pożegnalny listopadowy festiwal ścigać ich będzie we własnych mieszkaniach. Tak, bo we Wrocławiu przewidzieli dostawę do domu.

Z moich wstępnych obliczeń wynika, że na same karnety na komplet listopadowych imprez trzeba by wydać grubo ponad 2000 zł. Do tego dochodzą diety i transport, co tłumaczy samotność prawdziwego jazzfana – uprawiany w parze, ten sport staje się prawdziwym wyczynem. Indeks wszystkich grających u nas artystów uzupełniony o krótkie biogramy wypełniłby osobną książkę, więc nazwisk nie wymienię. Można snuć teorie wynikające z tego nadurodzaju – taką na przykład, że niektórzy zachodni jazzmani już od dawna w Polsce pomieszkują. Tym bardziej, że co jakiś czas trzeba wracać – Stetson ma w samym listopadzie dwa przystanki na trasie, Bill Frisell też wraca do Polski regularnie, podobnie Mazurek. Shabaka Hutchings (Jazztopad) zagra w ciągu roku bodaj po raz czwarty (wcześniej Gdańsk, Lublin i Gliwice). Można uznać, że najlepsi sidemani wręcz powinni już dziś rezerwować mieszkania na listopad przyszłego roku. Wiąże się to oczywiście z pewnym ryzykiem – listopadowy wysyp tak mocno wypełnia Polskę profesjonalistami z branży, że mogą robić sztuczny tłum, oglądając i słuchając na kolejnych imprezach wzajemnie siebie.

Swoją drogą na miejscu Amerykanów już dziś zastanawiałbym się, czy nie otworzyć jakiejś nowej szkoły, by obsługiwać ten rosnący rynek w Europie Wschodniej. Słyszałem, że ci spośród tamtejszych jazzmanów, którzy w listopadzie nie wyjadą do Polski, zamierzają w nowojorskim The Stone urządzić sobie w tym czasie kameralny towarzyski zlot hańby. Są jednak obawy, że nie wypełnią przestrzeni klubu.

Jedno jest pewne: już w Zaduszki można dostać zadyszki. A kiedy miesiąc nocnych sesji, burz oklasków, owacji na stojąco i przyjmowania z polską gościnnością przybyszów ze stref nieodkrytych przez NASA dobiegnie już końca, czekają nas straty w ludziach, reakcje przemęczeniowe i odstawienne, depresje, być może hospitalizacje i pułapki spiral kredytowych. Może nawet – nie daj Boże – zgony. A przypominam, że jazz to muzyka, którą najlepiej odbierać na żywo. W każdym razie po listopadowej gorączce grono miłośników jazzu znów lekko się przerzedzi i przestaniemy się dziwić, dlaczego w statystykach jazz stoi słabo, dlaczego tak mało osób go słucha i gdzie oni w ogóle są, ci jazzfani?

PS Autor sam będzie uczestniczył w kilku z wymienionych imprez, licząc na wyrozumiałość wspaniałej polskiej publiczności jazzowej.