Człowiek, który zniósł różnicę czasów

Ukradnę komuś myśl o tym, że Neil Young miał w dyskografii więcej genialnych niewydanych albumów (czasem dostępnych jako bootlegi) niż większość konkurencji ma tych dostępnych oficjalnie. 10 lat temu wydane po raz pierwszy na „legalu” Live at the Massey Hall było moją płytą roku i dotąd pozostaje dla mnie jedną z najlepszych koncertowych płyt w historii. Później przyszło jeszcze kilka kolejnych archiwalnych koncertów o legendarnym statusie i pierwsze wznowienie Time Fades Away. Teraz dostajemy niepublikowaną płytę studyjną – nagrany za jednym podejściem, w ciągu sierpniowej nocy 11 sierpnia 1976. Czyli 41 lat temu. Szefów wytwórni Reprise efekt wtedy nie wzruszył, więc nie wydali. Dziś zamieniłbym na ten album prawie dowolną wydaną w tym roku płytę. Choć nie powiedzą wam o nim w telewizji, krytykom nikt nie wyśle kopii, a na listy bestsellerów pewnie nie trafi.

Hitchhiker
to akustyczny i ascetyczny zbiór piosenek, na którym Neil Young akompaniuje sobie na gitarze, czasem na harmonijce, i śpiewa – a słyszymy go w nie wiem, czy nie najlepszej formie wokalnej – natomiast David Briggs miksuje go na żywo w studiu. Young jest na (potwierdzonym w autobiografii) haju, klimat potwierdzają teksty, w których śpiewa o tym, że chciałby być traperem, spędzić noc z Pocahontas (chodzi o obronę praw Indian, ale środkiem poetyckim jest podróż w czasie), że spotkał człowieka z Marsa, że zostałby Aztekiem itd. Ale zarazem kreuje proste, łatwe do zapamiętania obrazy, dobrze umocowane w konwencji takiego grania – folkowego, balladowego, czasem schodzącego lekko w stronę country.

Piosenki właściwie w większości dobrze znamy, choć nie w tych wersjach. Klasyczne Pocahontas trafiło później na album Rust Never Sleeps, ale w wersji z zespołem The Crazy Horse, podobnie jak Powderfinger, właściwie równie dobry, stawiany przez krytyków w czołówce piosenek Younga. Obie miały zresztą trafić na nigdy niewydany (kolejna legenda) album Chrome Dreams. Folkowy Captain Kennedy ocalony został na znacznie już słabszym albumie Hawks & Doves (tu wyjątkowo w identycznej wersji). To, czym może zawartość albumu Hitchhiker zaskoczyć, to jednak dwie nigdzie indziej niepublikowane piosenki: atrakcyjne przy pierwszym kontakcie Hawaii, a przede wszystkim Give Me Strength, które zostaje w pamięci na dłużej – komunikatywna, ale daleka od banału, napisana po zakończeniu romansu z aktorką Carrie Snodgress, słodko-kwaśna, a raczej może po prostu depresyjna (The happier you fly, the sadder you crawl) ballada. Jeden z utworów, które znoszą 41-letnią różnicę czasów w mgnieniu oka.

Najlepsze granie na gitarze znajdziemy na stronie B w akompaniamencie króciutkiego Ride My Llama – w tekście stosownie: I met a man from Mars / He picked up on my guitars. Brutalnie i przedwcześnie wyciszony, znakomity Hitchhiker, opublikowany całkiem niedawno na Le Noise, ale w zupełnie innej, elektrycznej wersji, tutaj jest klasycznym Dylanowskim songiem z partią harmonijki ustnej. I jednym z najważniejszych punktów na płycie. Campaigner o aferze Watergate z pamiętnym wersem Ale nawet Richard Nixon duszę ma trafił w końcu na retrospektywny album Decade, tyle że tam wycięli z niego dość istotny wers: The speaker speaks but the truth still leaks. Na ścieżce dźwiękowej House of Cards rzecz zabrzmiałaby jak gotowa na masowy sukces. Jako komentarz w wiadomościach telewizyjnych też ciągle byłaby na czasie.

Końcówka albumu schodzi w stronę country rocka. Z Human Highway – poetycką pieśnią drogi i The Old Country Waltz, właściwie jak w tytule, bez wielkiej filozofii, w zgodzie z tradycją. Ta koda jest już dość przewidywalna, ale ciągle stylowa. Jeśli szukacie dziś czegoś, co brzmi jak muzyka sprzed 40 lat, nie szukałbym dalej. Jeśli szukacie czegoś, co jest aktualne, mimo wszystko radziłbym ten album sprawdzić.

NEIL YOUNG Hitchhiker, Reprise 2017, 8-9/10