Co się stało naszym pupilom?

To nie jest dobre lato dla starzejących się młodych pupili prasy muzycznej. Więcej nawet – to lato mocno podtopiło niezatapialnych milenialsów chwalonych przez fachowców z Pitchforka i opinię publiczną Rate Your Music. Artystów, których komfort polega na tym, że wcześnie osiągnęli taki status, by spokojnie, latami pracować nad nową muzyką. Na sam początek uderzyło to w Fleet Foxes, później w Arcade Fire, a teraz w chyba równie lubianą przez krytyków w ostatniej dekadzie amerykańską grupę Grizzly Bear. Wygląda to jak jakaś zaraza, bo generalnie żaden z tych zespołów (w sumie nawet Arcade Fire, choć tej dyskotekowości fani im nie chcą darować) nie skompromitował się, nie podłożył się jakąś ośmieszającą przemianą. W sumie robili to, co dotąd, czasem nawet bardziej. Co z tego, gdy miało zachwycać, a nie zachwyca. W pewnym sensie w wypadku Grizzly Bear smutek jest o tyle większy, że tu nie potańczycie, ani nawet nie zanucicie refrenu.

Przyznaję, że wśród bohaterów z tej paczki do grupy Grizzly Bear (która jest gdzieś pośrodku: potrafią i trochę nowofalowo, na modłę Wina Butlera, i barokowo, na modłę Robina Pecknolda) było mi zawsze najdalej. Pomijając ostatnią płytę Shields, którą chwaliłem i zgrałem do cna – może to efekt tego, że była prostsza od pozostałych – i fragmenty Veckatimest, zawsze czegoś mi u nich brakowało. Ale tłumaczyłem sobie to własnym niezrozumieniem skomplikowanej, współczesnej artrockowej materii.

Painted Ruins przyniosło mi jednak o większą niż wcześniej frustrację (może właśnie ze względu na urok Shields). Więc ujmę to mocniej. Otóż piosenki Grizzly Bear mają tę szczególną cechę, że po czterech minutach wydaje wam się, że trwają już siedem. I nie zawsze jest to tylko wynik gęstości pomysłów, czasem też rozpadającej się formy (Four Cypresses). Bo wprawdzie dzieje się w nich dużo, ale mała część tej mnogości popycha sprawy do przodu. A zarazem zespół gra tak demokratycznie i zespołowo, że głównym bohaterem najnowszej płyty okazuje się… perkusista. Zastanawiacie się, co też takiego wyjątkowego zrobił, i wychodzi na to, że po prostu grał więcej i głośniej niż inni.

Głośność – to pojęcie względne, jak dobrze wiemy. I właśnie na tym relatywizmie zbudowany jest fenomen kompresji dynamicznej. I domyślacie się już pewnie doskonale, co teraz napiszę: u GB, tak jak to bywało wcześniej, tej kompresji dynamicznej jest za dużo. Mówiąc najprościej: album Painted Ruins jest głośny właściwie cały czas. Niezależnie od tego, czy Edward Droste śpiewa swoje falsetowe zwrotki, czy Christopher Bear gęsto i z zapamiętaniem tłucze w bębny, czy Chris Taylor wydobywa z Rickenbackera 4001 charakterystyczne, głębokie brzmienia, za które pamiętamy choćby Paula McCartneya cy Chrisa Squire’a z Yes (dla ścisłości – CT gra też stale na instrumentach dętych). Czy wreszcie Daniel Rossen robi wszystko inne – a tego wszystkiego innego w muzyce Grizzly Bear jest tyle, że aż się ulewa. Dynamiczny kontrast cicho-głośno zastąpiony został przez gęsto-jeszcze gęściej.

Owszem, niektórym to wychodzi. Grizzly Bear są zresztą na tyle pilnymi słuchaczami, żeby znać przykłady. W Aquarian gonią wyraźnie za mroczną psychodelią posługujących się równie gęstym brzmieniem Flaming Lips (zresztą znów charakterystyczny bas – Michael Ivins też używa tego modelu), ale jakoś nieprzekonująca jest ta pogoń. Bardziej podobają mi się w Mourning Sounds, gdy na tle mocnej, nowofalowo brzmiącej sekcji próbują od razu budować uwodzicielską melodię. Najczęściej jednak bywa – jak w Systole czy wspomnianym Four Cypresses – prostota w wydaniu Grizzly Bear ma złożone oblicze. A głównym motywem albumu może się okazać wracające (i poniekąd potwierdzone) wrażenie, że jest za głośno.

Nawiasem mówiąc, sprawdźcie współautora miksu płyty (wspólnie z zawsze produkującym albumy GB basistą Chrisem Taylorem), czyli Shawna Everetta. Okaże się, że maczał już w tym roku palce w albumie wzorcowo wręcz spartolonym przez zbyt głośny miks (Perfume Genius – narzekałem na to kilka miesięcy temu). Kiedyś obowiązywała zasada: Jeśli jest za głośno, to znaczy, że jesteś za stary. Teraz jest inna: Jeśli jest za głośno, to znaczy, że zjawisko loudness war nie przeminęło.

Pisałem o frustracji. No więc najbardziej frustrujące jest to, że w szczegółach znajdziemy na Painted Ruins mnóstwo ciekawych momentów – problem wynika z tego, że się nie sumują. Mój ulubiony przykład to Glass Hillside – po nieco floydowskim, mroczno-folkowym wstępie kapitalna sekwencja akordów syntezatora prowadzi nas w świat Steely Dan – eleganckiego popu w jazzowych harmoniach. To bardzo ładny refren, godny czegoś innego niż ta rwana konwencja. Bo muzyce Grizzly Bear, choć świetnie granej i ciągle bardzo pomysłowej, często brakuje płynności, tak samo jak piszącemu czy opowiadającemu ciekawe sytuacje brakuje spoiwa, flow. Tutaj zgadza się i czaruje prawie każdy element, ale razem często przeszkadzają zamiast sobie pomagać. Kompozycja Neighbors ma całkiem dobry flow, ale Fleet Foxes już w tym roku wydali płytę. I też była rozczarowująca.

GRIZZLY BEAR Painted Ruins, RCA 2017, 6/10