Ogólna teoria transmisji wszystkiego

Wybaczcie refleks, ale zdałem sobie z tego sprawę całkiem niedawno: ci ludzie trzymający nad głowami smartfony podczas koncertów nie robią już zdjęć ani nawet nie kręcą nawet filmów. Oni prowadzą transmisje. Zauważyłem to na warszawskim koncercie Gorillaz, gdy zobaczyłem obok mnie chłopaka, który transmitował występ koledze do przedziału wagonu PKP. No i gdy liczba zawiadomień o prowadzonych transmisjach na moim feedzie facebookowym zaczęła doganiać liczbę powiadomień o zmienianych zdjęciach profilowych. Transmituje się koncerty z Open’era i występy zespołów grających dla trzech osób w klubie na prowincji, co zrównuje jeszcze bardziej szanse, ale przy okazji niesie sporo dodatkowych problemów – dla odbiorców pełen chaos, no i zapewne dodatkową robotę dla obrońców praw autorskich, którzy za chwilę nie nadążą tych wszystkich transmisji dokumentować, żeby składać zawiadomienia o potencjalnych naruszeniach. Zjawisko ma swoją twarz piękną i zupełnie potworną.

Piękna jest taka, że koncertowy streaming trochę wygładza obraz rzeczywistości. Przybliża muzyków, czasem i jakość dźwięku poprawi, da wrażenie, że właśnie ominął nas koncert idealny. No bo przecież na miejscu musiało być lepiej. Pisałem o Radiohead na Glastonbury, koncercie o świetnym programie, transmitowanym w pełnym HD z dobrym dźwiękiem – wszystko to sprawiło, że w ostatniej chwili wyskoczyłem na gdyński Open’er Festival, żeby, zagryzając kanapkę z pastrami za 25 zł (to była moja najdroższa kanapka w życiu), ruszyć pod scenę, gdzie doświadczyłem koncertu Radiohead (po raz drugi w życiu) na żywo. Przez pierwszych 15 minut doświadczałem głosów trzech sąsiadów, którzy krzyczeli do Yorke’a Ziomuś, tekstu zapomniałeś! na zmianę z openerowym hasłem Jareeek!, bo to ostatnie jest rodzajem gry towarzyskiej prowadzonej na miejscu podobno już trzeci rok.

Po przesunięciu się o parę metrów doświadczyłem z kolei ping-ponga pijanym w sztok sąsiadem, który obijał się od kolejnych osób, by w chwili ciszy powiadomić swoje otoczenie, że „sikać chce”, a następnie – mimo prób skierowania go w stronę toalet – pozostał w gęstym tłumie i w sposób akrobatyczny, z zaskakującą w jego stanie precyzją, oddał mocz pod nogi (albo na nogi, trudno stwierdzić, była wilgoć w powietrzu) stojących przed nim obcokrajowców. I raźno ruszył obłapiać dziewczyny, które tańczyły obok. Koniec tych doświadczeń zbiegł się w czasie z wykroczeniem przez zespół daleko poza program z Glastonbury – bo w miarę upływu czasu dwie tracklisty rozjeżdżały się coraz mocniej (podobnie rozjeżdżał się parokrotnie mój ulubiony Jonny z resztą zespołu). Ale zaczęło mnie to wciągać – do momentu pojawienia się długich ucieczek spod sceny publiczności zmęczonej transmitowaniem (może wyczerpały się baterie?). Choć Thom Yorke – nie wiem, czy odnieśliście podobne wrażenie – był tego wieczoru ewidentnie na kogoś zły. A ponieważ prawie nic do publiczności nie powiedział, domyślam się, że chodziło o strefę VIP, w stronę której czynił jakieś dziwne gesty. Nie widziałem tego dokładnie, bo było jednak zbyt daleko – zarówno pod tym, jak i pod prawie każdym innym względem (z wyjątkiem możliwości spotkania kilkorga znajomych osób na tym koncercie i jeszcze uściśnięcia dłoni kilkorga czytelników) wolałbym oglądać transmisję.

Rozumiem doskonale organizatorów festiwali, którzy chcą jakoś zagospodarować sferę nadawania na żywo występów w sieci (w zeszłym roku oglądałem w ten sposób bardzo dobrą PJ Harvey transmitowaną z tej samej, openerowej sceny) choćby po to, by konkurować z rzeszą amatorów. Poza tym telekomy (Orange, T-Mobile) stały się kluczowymi sponsorami tego typu imprez, a wiadomo, co sprzedają ci akurat sponsorzy. Transmisje w każdą stronę – aż do wyczerpania limitu danych. Ale w tym roku zacząłem też rozumieć lepiej tych, którzy woleliby zostać w domu, by oglądać koncert z fotela. Coś to niewątpliwie doświadczeniu muzyki live odbiera, ale w skład tego czegoś wchodzą również rzeczy bardzo frustrujące i niemiłe. Tego w każdym razie nauczył mnie przypadek Radiohead. Poza tym był pierwszego openerowego dnia oczywiście koncert Michaela Kiwanuki – oglądany w namiocie, w świetnych warunkach i z rewelacyjnym poziomem wykonawczym (choć to muzyka z głębokiego recyklingu) – i bardzo ładny występ duetu Zimpel/Ziołek. James Blake do głównej sceny festiwalu moim zdaniem nie pasował, Royal Blood okazał się dyscypliną dla młodszej publiczności, a występ Solange (podobno świetny) zjadła mi ta kanapka z pastrami, na którą trzeba było czekać 20 minut.

Same transmisje wszystkiego to rzecz jasna też droga donikąd. Live ma sens, gdy staje się wydarzeniem, gdy nabiera charakteru społecznego doświadczenia (dlatego co roku tak bardzo przyciąga ludzi, nawet tych niesłuchających na co dzień telewizyjnego popu, konkurs Eurowizji) – bo wtedy można rzecz w gronie znajomych po komentować. Ale liczba transmisji rośnie na tyle szybko, że o takie społeczne doświadczenia będzie coraz trudniej. Szczególnie jeśli będzie coraz mniej oglądających transmisje, a coraz więcej transmitujących. Ja w każdym razie deklaruję, że włączam się dziś do tego pierwszego obozu. Sam sobie zrobię kanapkę z pastrami, popijając napojem wybranej marki i zazdroszcząc tym wszystkim, którzy znaleźli się na miejscu, ale w granicach rozsądku. Bo koniec końców interesuje mnie jednak muzyka, a nie to wszystko, co dla młodszej młodzieży zapewni potem sensacyjne – bardziej niż sama muzyka – wspomnienia z wakacji.

Życzę miłych wrażeń i dobrej pogody festiwalowiczom, a dla wszystkich pozostałych dziś zamiast płyty garść informacji:
Filmy i transmisje z Open’er Festival można obejrzeć tutaj.
Filmy z ostatniej edycji Glastonbury Festival można obejrzeć tutaj.
Transmisje z trwającej właśnie edycji festiwalu w Roskilde można oglądać w Red Bull TV tutaj.