Cud progresywnego myślenia
Autor tej książki pochodzi z wczesnych roczników 80. – punka i rock progresywny poznawał jednocześnie. Przy czym to punk go znudził, a w rocku progresywnym odnalazł prawdziwą muzyczną rebelię. A dziś ma czelność stawiać innowacyjność Emerson Lake and Palmer wyżej niż Led Zeppelin. I śmiało – a co więcej: słusznie – wyprowadza rock progresywny wprost od pierwszych albumowych superprodukcji The Beach Boys i The Beatles. Mnie ujął tym, że mamy wspólnych faworytów wśród prog-rockowych albumów (Third grupy Soft Machine), no i oczywiście konsekwentnym przywiązaniem do King Crimson. Do tego ma jeszcze poparcie Phila Freemana z „The Wire”. Zapowiada się w każdym razie, że książka, którą napisał David Weigel, na co dzień polityczny dziennikarz „Washington Post” – i o której na razie przeczytałem w rozmowie dla „Vulture” – będzie bardzo ciekawym punktem wyjścia do kolejnego starcia zwolenników i przeciwników rocka progresywnego. Ta duża monografia prog-rocka ukazuje się jutro, a dziś obchodzi 30. urodziny płyta, która na parę lat mnie pchnęła w objęcia rocka progresywnego. Później zdarzało mi się płyty kojarzone z tym gatunkiem krytykować, ale nie dlatego, by mi zawinił gatunek (chętnie przeczytałbym na nowo słynny polski pamflet Przekleństwo progresywnego myślenia Grześka Brzozowicza, by sprawdzić, na ile się zestarzała ta modna przez lata narracja). Po prostu moja sympatia dla progresywnego myślenia w muzyce rockowej na zawsze przesycona była emocjami związanymi ze wspomnianą płytą: Clutching at Straws, moja pierwsza, poznawana na bieżąco płyta gatunku, była zarazem albumem, który w sposób symboliczny pewną ważną erę tego gatunku zamykał.
Singlowy Incommunicado, który zapowiadał płytę, przynosi charakterystyczne syntezatorowe pasaże Marka Kelly’ego, które pozwalały na łatwą identyfikację Marillion wśród różnych wskrzeszających prog-rocka kapel lat 80. Ale zarazem energię rock and rolla niespotykaną dotąd na albumach Marillion w tak otwartej formie – to z kolei od razu odnosiło całe przedsięwzięcie do wspólnego doświadczenia fanów prog-rocka i punka: grupy The Who. Płyta, wyprodukowana pod okiem Chrisa Kimseya (znany z albumów The Rolling Stones, ale też np. Killing Joke), nie była pod żadnym względem łatwa w ocenie. Po przebojowym i przyzwoicie klejącym się w całość concept albumie Misplaced Childhood, zespół próbował iść jeszcze wyraźniej w stronę nowoczesnego rockowego mainstreamu. A Fish w specyficzny sposób starał się przeskoczyć na zupełnie inne pole jako autor tekstów – żadnych skojarzeń z fantasy, żadnych podróży w stronę dziecięcej wrażliwości, tylko opowieść o oczytanym facecie, wokaliście bez sukcesów i niezrealizowanym pisarzu, który od swoich literackich idoli bierze koniec końców to, co najłatwiej było wziąć – styl bycia ćmy barowej i mocno rozwinięty towarzyski alkoholizm. Czyta Dylana Thomasa i Jacka Kerouaca (obaj trafili na okładkę, wspólnie z m.in. Robertem Burnsem i Johnem Lennonem – klasyczne rockowe tableau skądinąd), ciesząc się, że jeśli nawet nie dożyje (jak mówi mu lekarz) do trzydziestki, to będzie to taka romantyczna śmierć. Jest więc w tym i gest na miarę co słynniejszych albumów koncepcyjnych z historii, i wątki autobiograficzne, i zdrowa doza dystansu.
Fish, nie dość, że napisał naprawdę spójną, komunikatywną historię, literacko, ale bez przesadnej piany przenośni i skojarzeń, to jeszcze wiarygodnie wypadł w roli głównego bohatera, zwanego tu Torchem. Sam miał problemy z alkoholem – być może ciągle je ma. Swego czasu w rozmowie dla „Machiny” opowiadał mi o swoich zeszytach, w których notuje pomysły na teksty, całych pokrytych czerwonym winem i popiołem z papierosów. – To zabawne, bo mogę dzięki nim sprawdzić, jak pijany byłem w dniu, kiedy to pisałem. Coraz więcej złośliwości i goryczy, a potem wreszcie pojawia się „Pieprzyć to!” i koniec. Śpiewa o Sinatrze, który rzeczywiście był jego bohaterem w większym stopniu niż Peter Gabriel. Można więc zakładać, że miał dość prog-rockowej konwencji, a to, że do niej wrócił prowadząc później karierę solową, zapewne było spowodowane oczekiwaniami publiczności i potrzebą przetrwania na rynku. Zespół unowocześnił nawet logo, uciekając być może przed taniością konwencji neoprogresywnej, która w sferze wizualnej była równie wyświechtana i bliska kiczu co heavymetalowa, a przy tym nie broniło jej poparcie równie mocno zintegrowanej grupy fanów. Choć o proweniencji środowiskowej przypomina jasno dedykacja płyty – pamięci zmarłego w 1987 roku menedżera Tony’ego Strattona-Smitha, postaci kluczowej dla wielu zespołów prog-rockowych, założyciela Charisma Records.
Cykl piosenek o piciu z gorzkim zakończeniem (wyszczególniony w spisie utworów Happy Ending to ponury żart – na płycie tego utworu nie ma) powstawał też – jak wiele ciekawych rockowych wydawnictw – w okresie dużych turbulencji w zespole i tuż przed rozstaniem z wokalistą. Swoje ambicje ma gitarzysta Steve Rothery, dla którego to z całą pewnością najlepsza płyta. Mimo konfliktów grają tu niebywale zespołowo, a niezłą aranżacyjną robotę wykonali zbiorowo, spajając utwory w nieoczywisty sposób – otwierające album trzy utwory tworzą na przykład jedną długą suitę z powracającymi motywami, a zarazem zachowują pełną autonomię. Ogólnie przy lekkim przearanżowaniu (ten rozpoznawalny Kelly – czy raczej Kelly, który utknął w epoce Genesis) mogłaby z tego wyjść bardziej konwencjonalna płyta rockowa o niebanalnym charakterze, z przełamaniami nastroju (lekka, choć zarazem melancholijna pijacka opowiastka w (Just For the Record) i całkiem bezprzymiotnikowa. Lubię więc myśleć o tym, że zainteresowałem się zespołem w momencie, kiedy na moment nadał sens konwencji rocka neoprogresywnego. Ale może po prostu to rok 1987 był wyjątkowy dla rockowej konwencji, bo kazał się dumnie trzymać gitar, ale zarazem poszukiwać czegoś nowego, wychodzić właśnie poza tę głupią rywalizację między rockową muzyką z punkowego i progresywnego korzenia. Świadczą o tym takie świetne concept albumy jak Sister Sonic Youth czy Children of God Swans, ale – z drugiej strony – nawet wyświechtany The Joshua Tree U2, ba, może nawet Kiss Me Kiss Me Kiss Me The Cure. Rok był na tyle wyjątkowy, że z Marillion obszedł się nie najlepiej. Clutching at Straws sprzedawało się dużo słabiej niż Misplaced Childhood. Nie przetrwało wysoko na listach bestsellerów. Fish mógłby spokojnie iść drogą Petera Hammilla, kochanego po obu stronach barykady, zarówno przez punkowców, jak i wielbicieli art rocka – w końcu pożegnalny album pokazywał, jak zamazany i sztuczny był cały spór. Frontman poszedł jednak nieco inną drogą, robiąc konkurencję macierzystemu zespołowi, który – w moim mniemaniu, tu oczywiście różnice poglądów bywają gigantyczne – wytracił energię. Być może wypalili się razem, jak ta pochodnia opisywana – za Kerouakiem – w tekstach Clutching at Straws.
MARILLION Clutching at Straws, EMI 1987, 8.5/10
Komentarze
Hmm… Kiedyś, jako nastolatek, byłem ogromnym fanem Marillion (również, a może przede wszystkim dzięki audycjom Beksińskiego). Już na początku liceum mi przeszło i chociaż tego okresu nigdy nie traktowałem jako żenującego w moim fanowskim życiu (można słuchać „gorszych” rzeczy, np. jako 3-latek zaczynałem od Afric Simone’a 🙂 ), to rzadkie sentymentalne dorosłe próby przypomnienia sobie tamtych nastoletnich zachwytów (szczególnie nad „Misplaced Childhood”) zawsze kończyły się porażką.
Może kolejna próba, tym razem z „Clutching at Straws” będzie przyjemniejsza.
@ok28 –> Ach, te niepowtarzalne już dziś (większy dostęp do płyt) doświadczenia pokoleniowe – ja, może już raczej jako czterolatek, ale też zaczynałem od Afric Simone’a 🙂
@Bartek Chaciński -> to jeszcze pociągnę ten sentymentalny pokoleniowy offtopic: winyl Simone’a (pierwszy w życiu, po który wybrałem się z ojcem do lepszego saloniku Ruchu –
wtedy można było tam kupić również najbardziej popularne płyty) przepadł podczas jakiejś przeprowadzki; po latach kupiłem CD i stwierdziłem, że to był całkiem niezły pop 🙂