A planety szaleją, szaleją, szaleją…

Z opisu wygląda to groźnie: dwóch względnie młodych kompozytorów (Nico Muhly, Bryce Dessner), wszechstronny perkusista (James McAlister) i jeszcze człowiek, który potrafiłby zagrać na dowolnym instrumencie i jeszcze zaśpiewać (Sufjan Stevens) nagrywają płytę o Układzie Słonecznym. Jeszcze groźniej zabrzmi to, gdy dodam, że towarzyszą im kwartet smyczkowy i septet puzonów (!), kilka pudełek elektronicznych, pojawia się wokoder/Auto-tune, a Dessner gra gitarowe solówki. Ta groźba, która rośnie nad całym zjawiskiem, to oczywiście ryzyko wpadnięcia w czarną dziurę pompy i koncepcyjną – też ważny składnik wypełniający przestrzeń kosmiczną – pustkę. A jak wiadomo, z próżni to i Salomon bicza nie ukręci. Czekałem więc na tę płytę jak Matt Kowalsky z Grawitacji na ostateczne i nieodwołalne wyczerpanie zapasów tlenu. W krótkim odruchu ucieczki postanowiłem więc przypomnieć sobie piosenkę, z której wiedzę o Układzie Słonecznym zdobywały moje dzieci:

OK, poza narracjami o tym, że ktoś jest zimny jak Saturn czy groźny jak Mars, poza traktowaniem planet jako łatwych i wyświechtanych przenośni, potrzebujemy jednak jakiejś wielkiej uniwersalnej opowieści o kosmosie. Do tego stopnia, że w muzyce rozrywkowej na długie lata (poza różnymi Silver Apples of the Moon, Space Is the Place, Space Oddity czy Dark Side of the Moon) adoptowaliśmy suitę Planety Gustava Holsta, grając ją na wszystkim – od organów, przez syntezatory, po przesterowane gitary zespołów deathmetalowych. I chociaż Holst chciał opowiadać o astrologicznych znaczeniach naszego planetarium, rock progresywny pasjami wyciągał z niego sensy kosmiczne. A już John Williams rżnął aż furczało (patrz materiał porównawczy tutaj), klejąc muzykę do Gwiezdnych wojen. Holst zapełnił nam w muzyce przestrzeń kosmiczną, zostawiając niewiele miejsca, ale aż się prosząc o jakąś konkurencję. I w tę potrzebę uwspółcześnienia kosmologicznego pomysłu wpisuję się Planetarium.

I w tym wypadku nie dostajemy wykładu z astronomii – może poza utworem Pluto, który poetycko opisuje wędrówkę Plutona i Charona na wspólnej orbicie. Napisane przez Sufjana Stevensa teksty podchodzą bardzo indywidualnie do każdej z planet. Najczęściej jest to klucz mitologiczny (Uranus, Saturn, Mars, Naptune), innym razem – osobisty (Venus – o seksualnej inicjacji Sufjana na obozie religijnym), czasem też jeden klucz płynnie przechodzi w drugi (znakomity Jupiter). Na planie muzycznym mamy z jednej strony piosenkowe wokale, z drugiej – eklektyczne, ale jednak orkiestrowe aranżacje, z częściami instrumentalnymi przynoszącymi efektowne glissanda i masywne klastery (jak w niezłym Black Energy). I doszywającym zręcznie aranżacje orkiestrowe do podstawy, którą dla tych wszystkich współczesnych kompozytorów jest jednak budowanie utworu na gotowym fundamencie rytmicznym. W partiach gitarowych obyło się też na szczęście bez siermięgi. Metaliczne akordy lub arpeggia wtapiają się w całą resztę aranżacji. To nie są solówki, których szukacie, mówiąc językiem Gwiezdnych wojen. A przynajmniej nie te, których się boicie.

W przeciwieństwie do Holsta ta kompozytorska supergrupa wzięła na warsztat w 76-minutowym dziele także te nieplanetarne elementy naszego Układu. Najmniej przekonująco brzmią tu paradoksalnie te najnowocześniejsze elementy – z wejściami podkręcającego tempo i zagęszczającego fakturę automatu perkusyjnego (Kuiper Belt). Wszystkie te syntetyczne brzmienia idealnie układają się w obraz szaleństwa i religijnego uniesienia w utworze Earth, który przypomina krzyżówkę The Flaming Lips i Daft Punk. Z drugiej strony – efekciarstwa na Planetarium nie jest wcale tak dużo, jak się wydaje. A trzeba pamiętać, że ten patent na zbliżanie do siebie filharmonii i klubu muzycznego działa w obie strony i być może, jako zamówienie Muziekgebouw Eindhoven, rzecz jest jednak przeznaczona w większym stopniu dla publiczności filharmonicznej, która chciałaby odkryć dla siebie parę nowych planet, niż dla rozrywkowej, która chciałaby do filharmonii. Chociaż trudno mi się po przesłuchaniu całości pozbyć chęci zobaczenia tego na scenie. Bo całość przytłacza, ale ma sens – wymaga po prostu skupienia przez 76 minut, każda z części słuchanych osobno od razu sprawdza się znakomicie, ale potrzeba chwili, by nabrać dystansu i docenić całość. Ta chwila to pewnie drugie lub trzecie podejście – luksus w czasach muzycznego przesytu. Najłatwiej przyjdzie to fanom Stevensa, bo to jego natchniony, lekko przesycony melancholią eklektyzm dominuje na tej płycie.

Są dwa aspekty, które sprawiają, że albumu w miarę upływu czasu słucha się z coraz większą ciekawością. Pierwszy to oczywiście nieuchronne porównania z wieloosobowymi projektami specjalnymi wytwórni 4AD, które – począwszy od This Mortal Coil – mają tu długą tradycję. Tyle że tu (co słychać) tego typu przedsięwzięcie nie narodziło się w studiu, tylko do studia zdryfowało. Dlatego ma mniejszy powab zewnętrzny, brzmieniowy, za to bardziej solidną konstrukcję muzyczną. Po drugie, czy nie jest to aby idealna ucieczkowa płyta roku 2017? Może te planety to najprostszy wątek eskapistyczny muzyki popularnej, czasem (Space Is the Place i psychodelia) całkiem otwarcie komunikowany, a nowy projekt czwórki muzyków – bez względu na to, jak długo powstawał – ze swoim luzem (czasem nawet humorem – czy te puzony to nie dlatego, że Holst był puzonistą?) i jednak pewną dozą szaleństwa, całkiem uświadomionego (To nie jest muzyka poważna, której szukacie!), idealnie tego typu potrzeby zaspokaja.

SUFJAN STEVENS, NICO MUHLY, BRYCE DESSNER & JAMES McALISTER Planetarium, 4AD 2017, 8/10