Płyty, które ludzie kupują: Harry Styles
Określenie „w kupie siła” moim zdaniem opisuje zjawisko boy bandów lepiej niż się wydaje, bo na dwóch poziomach. Sukces w młodszych grupach wiekowych zapewnia bowiem z jednej strony zebranie w jednej drużynie paru typów chłopięcej urody, z drugiej – wyjątkowo marny repertuar. Zespół One Direction nie był tutaj żadną nowością, ani tym bardziej wyjątkiem od reguły. Na szczęście fenomen chłopięcych zespołów castingowych opisuje jeszcze rachunek prawdopodobieństwa: ktoś naprawdę zdolny w takiej grupie zwykle się trafi i – niczym Robbie Williams czy Justin Timberlake – zdoła nagrać coś całkiem interesującego. Dlatego licznych bardzo fanów grupy One Direction uprzedzam: nie wysyłajcie jeszcze komentarzy o charakterze linczującym ani bomb w paczkach pod adresem „Polityki”. Niezależnie bowiem od tego, co napisałem właśnie o starym środowisku Harry’ego, zamierzam napisać na jego temat kilka miłych słów, uznać go za ciekawszą postać od Eda Sheerana. I przy okazji pierwszego miejsca na OLIS (co potwierdza, że polscy fani nie śpią) napisać, że jak zwykle dojrzewająca publiczność boy bandu kreuje jakiegoś pojedynczego idola masowej wyobraźni, który ma szansę być większy niż sam boy band. I Harry Styles może być właśnie kimś takim.
Stałe w takich sytuacjach pytanie: dlaczego? Bo sam Harry albo jego management mieli pomysł – zejść nieco z charakteru dzisiejszego, elektronicznego w większości, albo przynajmniej mocno dobijanego zabiegami producenckimi popu i uciec sobie w stronę soft-rocka, a nawet starego rock and rolla. Pójść w białą, wychodzącą od rocka muzykę z list przebojów z lat 70. i 80. Zamykające klamrą album ballady z akompaniamentem akustycznej gitary (no, ta pierwsza to taka półballada, mocno wychodząca z konwencji) wprowadzają klimat względnej lekkości. Singlowy Sign Of The Times znów zaczyna się od balladowej zwrotki, podąża w rejony modnego białego R&B, kończy w okolicach power ballady z przełomu lat 80. i 90., czasów Bryana Adamsa i Guns N’Roses. Z kolei Only Angel idzie w stronę brzmienia Rolling Stones z lat 70., poprawia ten rockowy nastrój jeszcze mocniejszy, ale już ciężkawy utwór Kiwi. Wszystko oparte jest na nagraniach żywego zespołu, a najwięcej inżynierii mamy w dość zgrabnych i całkiem różnorodnych chórkach (posłuchajcie np. Sweet Creature). Mało tylko na tym solowym debiucie Anglika własnego i niepodrabialnego stylu, ale rejony w które nas zabiera, są każdorazowo interesujące. Na skojarzenia z Carolina nie obraziłby się pewnie Beck. A w bardzo oldskulowym (chórki nabierają nieco glamowego charakteru) Woman Styles przypomina nawet nieco swojego idola Davida Bowiego.
Oczywiście są inne mankamenty. Kluczowa postać, która stoi za Stylesem, to Jeff Bhasker, stosunkowo młody producent i niedoszły jazzman z Kansas. Bardzo zdolny jako autor (pisał dużo dla Bruno Marsa i Marka Ronsona, współtworzył My Beautiful Dark Twisted Fantasy Kanyego Westa), ale jako człowiek od brzmienia, współproducent, pracował głównie z artystami z kręgów czarnej muzyki. Słychać tu, że stąpa po omacku i nie potrafi w aranżacjach gitar błysnąć czymś wychodzącym poza banał, a gdy już ma na warsztacie kawałek wręcz rockandrollowy (wspomniane Only Angel), od strony brzmieniowej go niszczy, tłumiąc brud i zmiatając szczegóły (kompresja – to wiadomo). Poza tym sam Styles ma rodowód – jak większość dzisiejszych gwiazd pop – pogromcy talent showów przebijającego się przez telewizyjną ekonomię show biznesu, a nie ulicznego grajka z jointem w ustach i akustykiem w rękach. Wygląda bardziej jak urzędnik świata rock’n’rolla, jak kolejny brat z formacji Pectus, ale ma 23 lata i może jeszcze nabierze więcej tego, co w liczbie mnogiej reklamuje we własnym nazwisku. Będę go bronił, tak samo jak dzieciaków, które rozlepiają sobie teraz jego plakaty nad łóżkiem. Mają jeszcze czas.
Ostatnio dziennikarka NaTemat pytała mnie, czy wstyd słuchać Eda Sheerana. Otóż odpowiadam z góry – moim zdaniem słuchać Harry’ego Stylesa to po pierwsze rzecz mało wstydliwa, po drugie – momentami nawet przyjemna, choćby i specyficzną przyjemnością związaną z jazdą na granicy kiczu. Po trzecie – dwa poziomy powyżej ostatniego Sheerana. Choć jak wiadomo po czterdziestce człowiek nie powinien się wypowiadać o gustach nastolatków i być może takie pozytywne recenzje (a prasa ogółem przyjęła Harry’ego Stylesa dość ciepło) będą w swojej masie pocałunkiem śmierci dla młodego chłopaka.
A skoro już zapędziłem się w rejony ust – za parę tygodni wejdzie do kin film Christophera Nolana Dunkierka i dopiero wtedy chłopak będzie na ustach wszystkich. Grozi mu więc fala popularności, która obaliła już najtwardszych i najbardziej cnotliwych. Druga płyta może być, jak u Timberlake’a czy Williamsa, już całkiem ciekawa – albo nie będzie jej wcale.
HARRY STYLES Harry Styles, Columbia 2017, 6/10