Umarł jako Mitch i mistrz

Dyskografia Zbigniewa Wodeckiego nie oddaje jego pozycji w polskiej muzyce rozrywkowej. Urodzony w 1950 roku, trafił na scenę festiwalu opolskiego jako 18-latek – grał w zespole towarzyszącym Markowi Grechucie. Później też rzadko zajmował sobą cały kadr, będąc niezwykle towarzyską postacią sceniczną – śpiewał z Ewą Bem, ze Zdzisławą Sośnicką (Z tobą chcę oglądać świat), występował z Zenonem Laskowikiem, grał z Ewą Demarczyk i w Orkiestrze Symfonicznej PRiTV. Śpiewał, grał na trąbce i skrzypcach. Solowo błyszczał w pojedynczych piosenkach, które zdobywały olbrzymią popularność, choć bywały kontrastowo odmienne: od Zacznij od Bacha i Znajdziesz mnie znowu (pierwszy solowy przebój z 1972 r.), przez Lubię wracać tam, gdzie byłem, po Chałupy Welcome To i Pszczółkę Maję. Kariera szansonisty porwała go i zaniedbywał inne – kompozytora, aranżera, świetnego instrumentalisty, człowieka doskonale potrafiącego łączyć muzyczne środowiska (wykonywał jazz, easy listening, klasykę). Chyba nie miał szczęścia do przemysłu nagraniowego, ale sam twierdził, że to wszystko przez to, że jest w ciągłym biegu. A ten bieg – jak już wiemy – dziś się skończył. Z ogromną stratą dla polskiej piosenki.

Przez ostatnie lata Wodecki słynął właśnie z tego, że był w ciągłym ruchu. Grał kilkanaście koncertów w miesiącu, choćby z tego powodu przedkładając wygodną warszawską bazę wypadową nad rodzinny Kraków. Jak bohaterka jego biografii (dosłownie i w przenośni – w biograficznej książce Pszczoła, Bach i skrzypce tytułowa Pszczoła odgrywa ważną rolę) bywał tu i tam, nie tracąc jednak ludzi z pola widzenia. Zawsze miał czas dla dziennikarzy i choć w wywiadach zdarzało mu się powtarzać wielokrotnie te same barwne anegdoty z muzycznego życia, był niesłychanie szanowany jako rozmówca. Za dystans do samego siebie, za bezpośredniość, za to, że raz poznane osoby zawsze już zauważał – poznawał później na koncertach, za kulisami i na ulicy. Nie krygował się, kiedy pytali go to, czy coś zrobił dla pieniędzy, przypominając, że trzeba z czegoś żyć. A swoje sukcesy często obracał w żart. Jego zderzenie z grupą Mitch & Mitch, która upatrzyła sobie niesłusznie zapomniany debiut płytowy Wodeckiego z 1976 roku jako materiał do odtworzenia, wydawało się kompletnym szaleństwem, ale zamieniło w późny sukces artystyczny i komercyjny zarazem. Jeszcze jeden sukces, na który Wodecki zasłużył.

Zaczęło się od wspólnego koncertu w Trójce, później przyszło wykonanie pełnego programu płyty na Off Festivalu, wreszcie rejestracja całego materiału w Studiu PR im. Witolda Lutosławskiego, która w wersji CD i DVD podbijała listy bestsellerów. Wydarzyła się rzecz wymarzona: młodzi zdolni artyści z warszawskiej sceny dostali kapitalny, nieograny koncertowo (ba, nigdy nie wykonywany w całości!) repertuar, a Wodecki dostał niezmanierowanych partnerów, którzy zmienili jego spojrzenie na własną twórczość, mocno nacechowane prymatem fachowości, rzemieślniczego profesjonalizmu: Ja się całe życie uczyłem, żeby było czysto, żeby było ładnie mówił w rozmowie, którą miałem okazję z nim przeprowadzić. – Tymczasem tu nie o to chodzi! Chodzi o to, żeby nie tyle grać, co być razem z ludźmi. „Aleście świetny koncert zrobili” – słyszę po tym radiowym występie. I doszło do mnie, że ja nic nie zrobiłem, bo ja tylko śpiewałem melodie, które kiedyś napisałem.

Młoda publiczność zakochała się w Wodeckim, otwartym na kolejne szaleństwa, włącznie z żartami w rodzaju wyjścia na scenę i niezagrania ani jednej nuty. Bo gdzieś za starannie wykształconym instrumentalistą ze starej szkoły, narzekającym na płaski świat mediów, była przecież potrzeba i umiejętność robienia show, ten człowiek, który na okładkach pierwszych płyt wyglądał jak introwertyczny wirtuoz, miał zarazem łatwość nawiązywania kontaktu z publicznością. Album Zbigniew Wodecki with Mitch&Mitch Orchestra and Choir 1976: A Space Odyssey stał się przy okazji na polskim podwórku symbolem nostalgicznych tendencji w muzyce. Wodecki wziął zresztą udział także w podobnie zaplanowanym hiphopowym projekcie Albo inaczej, w ramach którego gwiazdy estrady pamiętające czasy PRL wykonywały piosenki do głośnych tekstów rapowych. Dla mnie uczestnictwo w koncercie w radiowym studiu było jednym z najbardziej pozytywnych doświadczeń w całym życiu zawodowym.

Bo Wodecki nie oszczędzał się, ale był pełen pozytywnej energii. Miał problemy z sercem (jak to trębacze – podkreślał), twierdził jednak, że nie potrafi się zatrzymać, bo ucieka przed prozą życia. – Kiedyś myślałem, że nie pożyję tak długo – opowiadał Wacławowi Krupińskiemu we wzmiankowanej książce, wydanej kilka lat temu. – Mama zmarła, gdy miała 52 lata, a ja mam dużo z niej. Faktycznie, dopisuje mi zdrowie, zachowuję też pogodę ducha. Podobno wyglądam na zarozumiałego i bufona, a jestem otwarty i wesoły. I staram się zawsze znajdować jasne punkty życia. Nawet sobie myślę, że gdyby coś się stało – jutro, pojutrze – to się ta książka lepiej sprzeda.

Zmarł w wieku 67 lat. Jako jeden z mistrzów, ale też jako jeden z grona Mitchów – Zbig. Zdążył pokazać, że w życiu zdarzają się nieoczekiwane zwroty akcji, że inna wersja własnej historii jest możliwa. I sprawić, że zatęskniłem za kolejnymi nagraniami (były plany) i koncertami człowieka, którego autorska twórczość jeszcze parę lat temu wydawała mi się wprawdzie istotną, ale zamkniętą i przewidywalną kartą.