Dlaczego Beksiński musiał się skończyć filmem?

Tomasz Beksiński zmienił moje życie. I to jeszcze na długo przed wejściem na ekrany filmu Ostatnia Rodzina (który za tydzień dostanie pewnie worek nagród na festiwalu w Gdyni na festiwalu) czy ukazaniem się towarzyszącej mu ścieżki dźwiękowej (która wychodzi dziś). Nie znałem go lepiej niż setki osób w całej Polsce, ale nawet pobieżna znajomość (o której pisałem już co nieco w „Polityce”) pozwoliła mi go zrozumieć na tyle, żeby wiedzieć, że na ekranie w filmie Jana P. Matuszyńskiego jest postacią zasadniczo fikcyjną. Mocniej próbuje to udowadniać Wiesław Weiss w nowej książce Tomek Beksiński. Portret prawdziwy, która też właśnie się ukazała. Mnie tam film się podobał, ba, uważam nawet, że Beksińskiemu jego przerysowana rola też mogłaby przypaść do gustu – bo poza tym, że pewnie bywał zabawny niezamierzenie (co film pokazuje), miał spory dystans i poczucie humoru, które w filmie nie ujawniają się wystarczająco mocno. Rozwinę dziś nieco temat, a ponieważ to blog, mogę sobie pozwolić na dużo prywaty.

O istnieniu Beksińskiego dowiedziałem się jesienią roku 1985, kiedy dostałem pięć czystych kaset BASF z walizkowego importu (mama) i – szukając, co by tu na nie nagrać – wpadłem kolejno na „Wieczór płytowy” w radiowej Dwójce (a może dwa?) i nagrałem na jednej album Vienna Ultravox, a na drugiej Forever Young Alphaville. Płyty prezentowali dwaj Tomasze: Szachowski i Beksiński. Za te wybrane przeze mnie odpowiadał ten drugi. Później jego audycji słuchałem regularnie, także „Romantyków muzyki rockowej”, gdzie prezentował – jak powszechnie wiadomo – new romantic, czyli muzykę, od której trochę się później sam odcinał (jest o tym u Weissa, który daje dość dokładny przegląd gustu TB), przechodząc z czasem dość płynnie w bardziej kiczowate rejony rocka gotyckiego. Choć sam kicz widział w czym innym – np. w nagraniach The Human League, których nie akceptował, mimo że przecież dyskoteki były mu bliskie. Słuchałem wreszcie przez dużą część lat 90. „Trójki pod księżycem”, w której grywał wszystko po trochu i to wszystko po trochu można znaleźć dziś na pierwszej płycie zestawu Ostatnia Rodzina. Druga poświęcona jest muzyce poważnej, której słuchał ojciec Beksińskiego.

Ostatnia_rodzina

Pisząc o „zmienianiu życia”, mam na myśli przede wszystkim incydent z roku 1993, kiedy postanowiłem wydawać ze znajomymi gazetkę „Off” o muzyce progresywnej i psychodelicznej (choć mieliśmy o niej stosunkowo mizerną wiedzę, czerpaną głównie z okładek płyt) i pierwszy numer tejże wysłałem pocztą do ulubionego wtedy radiowca. Beksiński, który mógł ją wyrzucić do kosza i tym samym zakończyć szybko żywot zina, przeczytał adres na antenie i w ten sposób „Off” dostał pierwszy zastrzyk czytelników, a potem przetrwał (na antenie było o nim jeszcze ze dwa razy) następne cztery lata. Czy bez tego byłbym dziennikarzem? Pewnie tak. Czy jednak byłbym dokładnie tu, gdzie jestem? Nie sądzę.

Czy taki odruch bezinteresownej pomocy i zainteresowania mało ważną inicjatywą paru amatorów, na jaki pozwolił sobie w stosunku do mnie, mógłby się przytrafić temu Beksińskiemu z filmu? Również nie sądzę.

W tym miejscu ważna uwaga na temat społeczności, którą skupiał wokół siebie Beksiński, a o której powiedzieli mi dużo czytelnicy „Offa”. Otóż przede wszystkim była ona niejednorodna, o czym przekonałem się, poznając wiele z tych osób – z całą różnorodnością ich zainteresowań. Czasy ograniczonego dostępu sprawiały, że takich audycji trzymali się nie tylko ci, którzy bezkrytycznie łykali wszystko, co prowadzący grał, ale też ci, którym zgadzało się to z ich gustem jedynie od czasu do czasu. A potem szli w różne strony. Bo choć dziś playlisty takich np. „Romantyków…” to oczywista oczywistość, wtedy rzucały światło także na szeroko rozumianą muzykę nowofalową, co zdarzało się w Polskim Radiu nieczęsto – może u Marka Wiernika, może jeszcze u wspominanego tu wielokrotnie Przemysława Mroczka. Z dużą częścią muzyki, którą TB grał w latach 90., czas obszedł się źle. Przykłady tego znajdziemy także w filmie i na kompilacji Ostatnia Rodzina. Ale daje ona niezły pogląd na temat tej mozaiki. Talk Talk sąsiaduje z Closterkellerem, Budgie z Joy Division, a Nick Cave z Camelem. Dziś – że tak zaryzykuję – grupy odbiorców tych wykonawców nie pokrywają się już tak bardzo jak wówczas. Wtedy kogoś trzeba się było trzymać i tym kimś, posiadającym nowe płyty, a w dodatku jeszcze (jako anglista) potrafiącym powiedzieć, o czym kto śpiewa, był Beksiński. Trudno pewnie zapunktować w towarzystwie, puszczając Nights in White Satin The Moody Blues (jest na płycie, posłuchałem po raz setny i jest to znakomity utwór, kapitalna orkiestra), ale jeśli ktoś sobie przypomni, że każdą z trójkowych audycji kończył tematem Angela Badalamentiego z wokalem Julee Cruise, może dojść do wniosku, że opinia publiczna świata muzycznego AD 2016 czekająca na kolejne wznowienie Badalamentiego na winylu też by czasem posłuchała.

Cała sceneria jest w filmie zdokumentowana świetnie (ten blok!), muzyce też się to należało – i wyszło bardzo porządnie, choć uzyskanie zgody na użycie utworów na pewno nie we wszystkich wypadkach było łatwe, bo duża część to publishing niezależnych. Poza tym trudno się robi wypisy muzyczne z obu Beksińskich, w szczególności z syna, którego gust i znajomość muzyki szły wykraczały też (o czym trzeba pamiętać) poza to, co grał w radiu. Na płycie znajdziemy „pozafilmowe” utwory. Reżyser w książeczce wspomina o dwóch: Love Will Tear Us Apart Joy Division i Lay Your Hands On Me Petera Gabriela. Zauważa, że wprawdzie Gabriel musiał wylecieć (bo nie było sceny, przy której można go było użyć), to odniesienie do Genesis pojawia się w ironicznej uwadze, którą rzuca w pewnym momencie Tomasz. Tę samą uwagę (bodaj Zostało nas tylko troje wypowiadane w chwili, gdy umiera druga babcia i Beksińscy zostają we trójkę) gani mocno Weiss, jako coś, co z ust Beksińskiego w takiej chwili paść by nie mogło.

A tak w ogóle to już słyszę te komentarze: Gdzie andante z tria Es-dur Schuberta?! Ten byłby skądinąd ze wszech miar na miejscu.

Nie chcę się sprzeczać o szczegóły dotyczące zachowań TB w codziennym życiu, bo od tej strony właściwie go nie znałem. Choć wydaje mi się, że był osobą bardziej towarzyską niż film to pokazuje. I z całą pewnością bardziej pogodną. Jeśli już czegoś bym się czepiał, to właśnie owych kontekstów muzycznych i filmowych. Jedno i drugie wypełniało życie młodszego Beksińskiego w tak dużym stopniu, że trudno to na ekranie oddać. Ale zdaję sobie sprawę, że słabiej popychałoby to do przodu akcję niż sytuacje rodzinne. Środek ciężkości jest tu jednak bliżej postaci ojca. Z biografii syna dostajemy kluczowe momenty (film i tak bezwzględnie imponuje rozpiętością czasową opowiadanej historii), ale z konieczności zarówno wątek radiowy, jak i tłumaczenia filmów potraktowane są bardzo skrótowo. Dlatego po wyjściu z kina mniej zorientowanemu w sytuacji widzowi trudno będzie uwierzyć w to, że obcował z historią człowieka, który tłumaczył na polski filmy Monty Pythona.

tb_portretPodobnie jest z muzyką – możemy idealizować pracę radiowca czy dziennikarza muzycznego w ogóle, tymczasem jest to, owszem, w dużej mierze pasja, ale też znój. Beksiński dużo słuchał i niemało pisał. Momentami wykonywał bardzo dużo tłumaczeń, przekładał teksty do audycji, układał historie (te kultowe audycje to nie były formy improwizowane) – to wszystko trwa bardzo długo. U Weissa jest o tym sporo – bodaj Jacek Leśniewski z Mega Discu wspomina, że Beksiński miał najwyraźniej tej dłubaniny przy audycjach trochę dosyć. I jego pisanie, i komponowanie audycji naznaczone więc było pracowitością, a także widocznym perfekcjonizmem. Tego akurat – przy uznaniu wszystkich zalet, bo to wciąż jeden z najlepszych polskich filmów ostatnich lat! – w Ostatniej Rodzinie nie widać dość dobrze. Wydaje mi się, że filmowy balans między kreacją a rzeczywistym szaleństwem w życiu Tomasza przesunął się nieco za mocno w stronę tego drugiego. Ale to wciąż nie jest przesunięcie w kierunkach skrajnych, tak przejaskrawionych jak Bondy czy kino Sergia Leone, które lubił najbardziej. A ja z kolei lubię, gdy filmowcy mają pewien luz w spojrzeniu na postacie rzeczywiste. Tutaj ułatwiło ten luz – jakkolwiek makabrycznie to zabrzmi – wymarcie całej rodziny.

W ten sposób płynnie od wspomnienia, przez słowo na temat płyty, przeszedłem już do oceny samego filmu, w którą nie chcę się przesadnie zagłębiać, bo za moment wyleje się zewsząd. Starałem się nie spoilować (może jedno: nie wierzcie pozorom, aktorsko najlepsza jest Aleksandra Konieczna), bo większość z czytelników Polifonii będzie mogła zobaczyć film dopiero pod koniec września, gdy wejdzie do kin w całej Polsce, a nie tylko w Gdyni. Nieco szerzej tematem różnic między poszczególnymi narracjami o Beksińskich pochyla się Bartek Koziczyński na łamach „Polityki” i jego tekst z pełnym przekonaniem polecam. Na film Matuszyńskiego też koniecznie idźcie, a ja – ponieważ już obejrzałem – wrócę na koniec do prywatnych wspomnień.

Jestem dziś starszy niż Beksiński w chwili, gdy odebrał sobie życie. I raczej nie idealizuję już jego postaci – gdybyśmy dalej mieli choćby najdrobniejszy kontakt, pewnie nie wytrzymałbym i pouczył go w wielu życiowych kwestiach, które miał do końca nieprzerobione, a które normalnie ludzie przerabiają grubo przed trzydziestką. Ale ważne jest też to, jak zmienił moje życie w sposób nieco paradoksalny – pokazując, czego nie robić. Do końca lat 90. prawie zupełnie oderwałem się od tego, co grał i jak prezentował. Jego fiksację na gwiazdach nowej sceny gotyckiej i brak naturalnego rozwoju, kompletne ignorowanie parametrów nowatorstwa, awangardowości, traktowałem przez jakiś czas niemal osobiście, a pod koniec, gdy mocno się powtarzał – prawie przestałem go słuchać. Może to będzie dla niektórych przykre, ale Beksiński to znakomita lekcja tego, jak osiągnąć w jakiejś dziedzinie perfekcyjnie własny ton i w ten ton uwierzyć. Zbudować sobie wizerunek oparty na wyrazistych sądach typu kocham/nie znoszę (bardzo dużo jest o tym w niewspomnianej tu jeszcze książce Magdaleny Grzebałkowskiej), a potem stać się ich zakładnikiem. Dalej pozostaje już tylko śrubować oczekiwania wobec zewnętrznego świata, który nie dorasta do starannie wymyślonego ideału wziętego z setek fabuł, które uznał i zatwierdził jako bezdyskusyjnie genialne.

Musiało się skończyć filmem. Przecież w pewnym sensie to była śmierć przez sfabularyzowanie.


MUZYKA Z FILMU Ostatnia Rodzina
, Universal 2016, 7/10 (2CD)