Niezła płyta, nie kupujcie

Najpierw usłyszałem o gazetce z nową płytą Franka Oceana, której wprawdzie nikt z moich znajomych nie widział na własne oczy, ale podobno istnieje, o czym świadczą zdjęcia i artykuły w sieci, a przede wszystkim aukcje spekulantów na eBayu. Później zobaczyłem film, na którym facet robił różne rzeczy, a w tle przygrywała muzyka, momentami nawet przyjemna, chociaż nie obejrzałem do końca, bo też robiłem w tym czasie różne rzeczy i się zagapiłem. A potem film zniknął z ogólnodostępnego Vimeo i okazało się, że nowy album Franka Oceana to tak naprawdę część strategicznej kampanii promocyjnej serwisu Apple Music, co bardzo mnie zmartwiło. Na szczęście jechałem sobie w sierpniowej słocie autobusem linii 157, kiedy przysiadł się do mnie miły i ładny młody człowiek o ewidentnej wrażliwości i artystycznych upodobaniach, z dizajnerskim smartfonem i włączonym bluetoothem. I prawie nie zauważyłem, gdy tak gdzieś pomiędzy przystankami Pl. Starynkiewicza a Nowolipie stałem się nagle posiadaczem nowej płyty Franka Oceana zatytułowanej Blonde albo Blond (problemem jest tu nawet tytuł – rzecz nie ma jeszcze fizycznej okładki, a zmianę artysta podobno wprowadził w ostatniej chwili). Po prostu – wyobraźcie sobie – przykleiła mi się do telefonu. Pal licho, pomyślałem, te wyjątkowe pomysły dystrybucyjne artysty trzeba docenić i coś napisać, nawet jeśli będzie to ocena wstępna i dość ogólna. Najpierw jednak musiałem się nieco rozluźnić…

Rozluźniony już odpowiednio, zaznaczę od razu, że debiut Oceana przyjąłem z aplauzem i do artysty stosunek mam pozytywny. Tym bardziej zaskoczył mnie pierwszy utwór Nikes, bo – przynajmniej w mojej wersji – przypominał mi najpierw Jamesa Blake’a z zatkanym nosem (prawdziwy Blake jest gościnnie w White Ferrari) albo futurystyczną część Smerfnych Hitów z dość monotonną melodią na tle prostej progresji akordowej. Jest to rzecz w pierwszej części trudna do zniesienia i dawno z taką ulgą nie przyjmowałem drugiej zwrotki, gdzie następuje pewne przełamanie tej konwencji. Następnym razem słuchało mi się tego lepiej, ale pokochać tego utworu nie zdołam. Rozumiem potrzebę napisania tekstu z dialogiem, drugim dnem, naładowanego skojarzeniami (nawet te tytułowe najki je przynoszą – przy okazji: właśnie w tym momencie ktoś dodał mnie do otwartej grupy na Facebooku „Nike rozdaje buty” – przypadek?), ale szkoda czasu zdolnego chłopaka, który jest chyba jak na razie najlepszą wersją Marvina Gaye’a na XXI wiek. A zarazem – jak się okazuje – fanem Elliotta Smitha, tyle że kameralne aranżacje refleksyjnych, introwertycznych piosenek rozpisującym na laptopie i tylko czasem dobierającym sobie gitarzystów, którzy mogliby coś dograć dla uszlachetnienia (jak w kapitalnym Self Control). Bardzo minimalistycznie brzmi ta płyta i właśnie dość szlachetnie, pomijając takie wyskoki jak Nikes. No i krótkie ucieczki w stronę nieco bardziej rozbudowanych aranżacji – zwykle jednak bardzo udane – jak w Pretty Sweet z breakbeatową perkusją i chórem dziecięcym. Albo w Pink + White – nieco bardziej rozbujanym i dość tradycyjnie skonstruowanym utworze R&B z wokalami Beyonce. Produkcja nie boli, brzmi to nieźle z tej mojej przyklejonej do smartfona wersji, wydaje się nawet, że nie jest zepsute kompresją dynamiczną i przynosi sporo ciekawych szczegółów zaszytych głęboko w tle, czasem na granicy słyszalności. Choć mógłby sobie Ocean darować tego Autotune’a i zostawić go tym, którzy śpiewać nie potrafią.

W rozdarciu między różnymi dziedzinami sztuki (ten rodzaj premiery jest jakimś rodzajem zamazywania granic między nimi – kreowanie niespodzianki, forma magazynu, podobno jakiś wiersz Westa, zdjęcia Tillmansa itd.) i ogólnym rozgardiaszu – muzycznie słyszalnym w śmieciarskiej końcówce płyty, w której zresztą z jednego utworu dałoby się wyciąć pomysły na oddzielne wydawnictwo – a przy tym tworzeniu klimatu w mediach społecznościowych na długo przed premierą Frank Ocean przypomina natręctwa Kanyego Westa. Bardziej jego niż Beyonce, której wizja premiery albumu była jednak precyzyjna i bardziej zaplanowana. Muzycznie Ocean wydaje mi się jednak znacznie ciekawszy od Westa, mimo że momentami odwołuje się do patentów bardzo tradycyjnych, a przy tym najprostszych, kameralnych i niemających nic wspólnego z odkrywaniem nowej jakości (choćby śpiewany przy akompaniamencie organów soulowy Solo). Wysmakowanie i lekkość utworów Oceana świadczą o wybitnym talencie, nieprzeładowanie – o dojrzałości. Goście (Andres 3000, James Blake, Kendrick Lamar, Beyonce) są imponujący, ale niekluczowi. Rozwój twórczy trudny do zakwestionowania. Przydałoby się tylko podjąć u tego młodego człowieka (28 lat) leczenie przedwczesnej monetyzacji, bo niestety, to, jak płyta brzmi, ma się nijak do tego, jak została wydana.

Czym jest w tym wypadku ta monetyzacja? Wykorzystaniem faktu, że gdy jesteś już odpowiednio popularny, to za płytę zapłacą ci nie słuchacze, tylko przekonany o opłacalności inwestycji sponsor. Przedwczesna jest wtedy, gdy nagle monetyzujesz, zanim jeszcze ty i odbiorca osiągnięcie pełnię satysfakcji. A coś takiego dzieje się przy okazji Blond.

Tu muszę zacytować samego siebie, bo już to rzuciłem na Facebooku. Otóż dla mnie akcja promocyjna Oceana – zapewne niedarmowa, bo związana z dwutygodniową (?) wyłącznością serwisu Apple Music – jest w istocie akcją promocyjną jednego z największych działających dziś koncernów. Nawet jeśli chcecie sobie posłuchać tego nowego albumu, a abonament płacicie gdzie indziej, każą wam instalować oprogramowanie firmy Apple. Ja już mam kilka różnych urządzeń do odtwarzania muzyki i parę programów do tego samego celu, i nie bardzo jestem zainteresowany tym, żeby razem z płytą dawali mi szósty. Ktoś kiedyś wpadł na pomysł, żeby nie dołączać do każdej płyty nowego gramofonu, który uważam za świetny, aktualny i wizjonerski w w zestawieniu z tym, co robią dzisiejsi artyści. Ktoś inny zauważył, że jeśli chcesz sobie kupić jakąś muzykę, to nie musisz od razu prosić o otwarcie filii sklepu z płytami u siebie w domu – o czym też dziś zapomniano. Dobrze by było, gdyby młody i zdolny Frank Ocean też sobie to wcześniej czy później uświadomił.

Mogę narzekać na streaming w Tidalu czy Spotify, ale Apple ma – zgodnie z tym, co pisze kontrowersyjny w swoich sądach Bob Lefsetz, z którym nie zawsze się zgadzam – dużo, dużo więcej pieniędzy. Tak jak brutalnie wykorzystał przegapienie okazji na kontrolę sprzedaży cyfrowej przez wytwórnie fonograficzne, tak teraz na rynek streamingowy wszedł równie brutalnie. Akcje tego typu próbują zniszczyć to, co streaming przyniósł dobrego i wykopać go w rejony rynku filmów i seriali, gdzie do obejrzenia trzech tytułów najczęściej potrzebne będą trzy różne abonamenty. Tego zaczynają próbować koncerny inwestujące w streaming. Dlatego o ile zachęcam do tego, żeby ten album kupić sobie i posłuchać, to stanowczo odradzam wykupywanie tylko z tego powodu abonamentu w konkretnym serwisie. Każdy taki ruch umacnia gonitwę za „ekskluzywnymi” treściami, której konsekwencją jest to, że zostaniecie, droga publiczności, wystrychnięci na dudka, i po okresie względnego otwarcia świata muzyki, wepchnięci stopniowo w układ znacznie gorszy niż stary rynek koncernów i sklepów płytowych. Gorszy przede wszystkim dlatego, że niezarabiający w pierwszej kolejności na muzyce. Z żalem odkleiłem więc sobie Franka od smartfona po kilkunastu godzinach i kupię sobie dopiero fizyczne wydawnictwo. Za to ktoś (może sam Frank?) wkleił całość na Google Drive (znajdziecie bez trudu), a na końcu tego wpisu ktoś inny przykleił jakiś link do odsłuchu płyty, który pewnie i tak za chwilę zniknie.

Aha, skoro Frank Ocean proponuje taki rodzaj gry, to proszę mieć na uwadze, że ta recenzja może się zmieniać, może powstać jej druga, zupełnie inna wersja, ocena może ulec zmianie, zastanawiam się też poważnie nad zmianą tytułu, a w wersji papierowej zaprezentuję być może zupełnie inny układ argumentów.

FRANK OCEAN Blond, Apple Music/Def Jam 2016, 8/10