Streamujcie, nie kupujcie

To jest ten moment, który w muzycznym streamingu uwielbiam i którego zarazem nie lubię. Chciałem mianowicie ładnych parę tygodni temu poznać płytę The Claypool Lennon Delirium. Z czystej ciekawości. No bo co, słuchało się kiedyś Primusa, początkowo nawet z wielką uwagą. Do dziś zresztą Les Claypool dysponuje najbardziej oryginalnym basem (gitarą) i tenorem (głosem), a zarazem najbardziej męczącym głosem (tenorem) i gitarą (basem). W każdym razie zawsze go zauważycie. Sean Lennon (syn Johna, brat przyrodni Juliana) z kolei po obiecującym Cibo Matto nie zrobił wiele, żeby dało się go zauważyć. Zestaw idealny – jeden może się podzielić z drugim tym, czego ma w nadmiarze. W dodatku zajrzałem na Tidala – tego samego, którego usilnie próbuje kupić Apple (powaga!), odkąd dowiedział się, że udostępniamy Tidala z naszą prenumeratą cyfrową (niby żart, ale po części prawda, bo oferta ciągle aktualna). No i w Tidalu jako pierwsza piosenka zestawu odpaliła mi Mr. Wright. Gdy tylko usłyszałem, natychmiast zamówiłem na Amazonie. Po tygodniu przyszło i…

No właśnie. Trzeba było zostać przy Tidalu – tak mogłaby brzmieć najkrótsza recenzja tego zestawu. Serwisy streamingowe mają to do siebie, że prócz albumowego porządku oferują jeszcze odsłuch w porządku narzuconym przez to, co się ludziom podoba. Wtedy na górę wyrzuca to, co najbardziej podoba się ludziom. A w realiach płyty The Monolith of Phobos piosenka Mr. Wright, z jej lekkim, funkowym, ale też mającym coś z Beatlesów riffem basu, hendriksowską partią gitary (Lennon gra Hendrixem) i rozpisanymi na dwa głosy, całkiem zabawnymi wokalami, nie odbiegającymi tak znowu daleko od Primusa, podobać się może.

Zmienia się jednak płyta srodze, gdy jej słuchać we właściwej kolejności. Lekkości rytmicznej jest mniej. Lennon może okazuje się tu całkiem biegłym gitarzystą, ale za to niespecjalnie interesującym bębniarzem. A to, czym panowie – bo to płyta w istocie duetowa, zszyta w studiu, co również niestety słychać – próbują nas instrumentalnie zabawić pomiędzy psychodelicznymi refrenami, to mellotron, mellotron i jeszcze raz mellotron. Idą więc ku końcówce lat 60. i progresywnym klimatom, jak gdyby chcieli podążyć za tym legendarnym uściskiem ręki Hendrixa i Frippa i wybudować między nimi pomost. Jeśli tak, to budują go wzdłuż, a nie w poprzek. Coś tam jeszcze wychodzi w Bubbles Burst, ale i tu nudnawo.

Reszta brzmi tak, że przez długie minuty, ba, dziesiątki minut, mamy wrażenie, że uczestniczymy w dłużącej się próbie. W szczególności Breath of Salesman ma wdzięk rozmowy z infolinią Neostrady (kto zna, ten nigdy nie zapomni – w sumie jak z Claypoolem). Nie tylko nie przybliża nas do odpowiedzi na zasadnicze pytania, ale napawa zwątpieniem, czy w ogóle istnieją. Wątpię, czy ktokolwiek z was dotrze do utworu Ohmerica, ale wyobrażenie sobie Red Hot Chili Peppers grających cover wczesnego Pink Floyd (z Sydem Barrettem) tu nie wystarczy. Powiedzmy jeszcze mocniej: to Syd Barrett gra cover Red Hotów. A akompaniuje mu w tle co najwyżej zespół abstynencyjny (w sumie jest trochę heroinowej tematyki w nie najgorszym jeszcze Oxycontin Girl). Nie słychać w tym żadnej radości, magnetyzmu. Jak duża część tej płyty brzmi niczym próba namacania jakichś zrębów stylu – nawet nie rozpaczliwa, bo rozpaczliwość sugerowałaby determinację. Nie jest to album zły bezwzględnie i w całości. Ale bezwzględnie odradzam słuchanie go tak, jak się powinno słuchać albumów: od początku do końca. Słuchajcie go na wyrywki. Porwijcie na kawałki. Streamujcie, nie kupujcie.

THE CLAYPOOL LENNON DELIRIUM Monolith of Phobos, Prawn Song 2016, 5/10