Piłka nam na mózg padła

Dysproporcje w prasie rzadko bywają aż tak dojmujące. 6,5 kolumny „Gazeta” poświęciła dziś Euro 2016, a jakieś 0,3 największej w historii (50 ofiar śmiertelnych) strzelaninie w Ameryce. „Rzepa” trochę lepiej: 3 kolumny Euro i 0,4 na strzelaninę. Te lepsze proporcje kompensuje im jednak tytuł: „Fan dżihadu morduje w klubie gejów”. Tak, gejów morduje, heteryków w to nie mieszajmy – trochę tak jakbyśmy mieli stuprocentową pewność co do preferencji seksualnych wszystkich ofiar. Czołówki największych portali informacyjnych na świecie i poważnych gazet stoją dziś wieściami z Orlando, polskie (Gazeta.pl, Onet.pl. WP.pl) ledwie je odnotowują. Bo jak to – ktoś by nam śmiał psuć radość z rozbicia Irlandii Północnej masakrą jakichś tam gejów?

Piłka nam trochę na mózg padła. Powyższe foto (radość uzasadniona) z twittera Ministerstwa Sportu, wpisów KPRM nie zaobserwowałem, ale przynajmniej aktywny w sieci prezydent Duda wydarzenia w Orlando odnotował. Piłka padła jednak na mózg przede wszystkim nam, czyli dziennikarzom. Może nie wszystkim, ale większości. Z biznesowego punktu widzenia – trudno się dziwić. Pieniądze sponsorów są po stronie Euro, a nie jakichś tam masakr. Fundusze na delegacje rozdysponowane. W badaniach zainteresowania czytelników masakra gejów uplasowałaby się pewnie stosunkowo nisko, niżej od prostej masakry. Masakra Polaków mogłaby być wysoko – choć nie mam pewności, czy nawet ona wygrałaby dziś na czołówkach ze zmasakrowaniem rywala na boisku piłkarskim. Co ciekawe, zainteresowania naszej prasy w związku z masakrą na Florydzie idą tym razem nie w stronę współczucia, czy nawet wytłumaczenia, jak naprawdę było, tylko w kierunku rozważań, czy to pomoże Donaldowi Trumpowi, czy jednak Hillary Clinton. Z ludzkiego punktu widzenia to dość słabe. I nie szukam tu poprawności politycznej, tylko zdrowego rozsądku.

Gdyby ktoś nie dowierzał, poniżej czołówka francuskiego (podkreślam) „Le Monde”. Tutaj „Guardian”, gazeta z kraju futbolu, a tutaj „Time”.

lemondefr

Ani ze mnie homoseksualista, ani hejter futbolu. Nie bez emocji oglądałem wczorajszy mecz, mnie też oczarował Kapustka (nie tylko meczem, także budowaniem zdań złożonych w wypowiedzi dla TV). Ale to, co zobaczyłem po meczu w związku z relacjami z USA, wydawało mi się jakoś surrealistycznie zepchnięte na drugi plan. I trochę się zawstydziłem preferencjami tematycznymi własnej grupy zawodowej. Poza tym górą bierze we mnie nie solidarność z mniejszością gejowską czy futbolową większością (mają część wspólną, choć klubów występujących pod tęczową flagą wiele nie znajdziemy), tylko ze światem muzyki. A na ten ostatni piłka miała niewielki wpływ (zresztą ma niewielki do dziś), homoseksualizm, poprzez gettowe momentami zamknięcie środowiska – bardzo duże. Wystarczy spojrzeć na całą gałąź muzyki klubowej – tej, która brzmiała na otwarciu francuskich mistrzostw, a którą kształtował, jak dowodzi Peter Shapiro w bardzo dobrej książce Turn the Beat Around, wybuch społeczny wokół stopniowo ujawnianej seksualności amerykańskich gejów. A wreszcie całe lata 80., przyjmujące ambiwalentne seksualnie postaci jako stały element świata muzyki rozrywkowej. Kiedy sam wchodziłem w świat muzyki, rządzili Depeche Mode i środowisko atrakcyjnie zniewieściałych nowych romantyków, odradzali się w nowych czasach Freddie Mercury i Elton John, rosła królowa queer Madonna, wychowana muzycznie na pożywce z nowojorskiego disco. I tylko gdzieś na zapleczu Iron Maiden grali w szmaciankę.

Były oczywiście i ważne wątki splatające homoseksualne środowiska z awangardą, ale weźmy dziś to najprostsze przełożenie na muzykę łatwą i przyjemną. Kanadyjski duet Tegan and Sara nie dość, że o prawa LGBT w Ameryce walczy, to jeszcze poprzez dwie siostry i zarazem zdeklarowane lesbijki robi za jeden z symboli ruchu. Mam za sobą etap fascynacji środkowym, lekkim, alternatywno-popowym okresem ich działalności – z płytą The Con wydaną niemal 10 lat temu. Poprzedni album Heartthrob idący z kolei mocno w stronę popu nowoczesnego, syntezatorowego, a zarazem dość siermiężnego, nie podobał mi się w ogóle. Zdaję sobie sprawę, że najnowsze Love You to Death też nie przypadnie do gustu wszystkim. Tym razem siostry dość bezczelnie i naiwnie podążają w stronę lat 80., co w Faint of Heart czy Boyfriend robi z nich echo wczesnych płyt Madonny czy spółki Stock Aitken Waterman, przez moment świętej trójcy popu lat 80. Taniość jest tym razem wkalkulowana w konwencję, a talent sióstr Quin do pisania atrakcyjnych melodii – bezapelacyjny. 31 minut to dość mało, tyle co nic w porównaniu z rozmiarami piłkarskich widowisk, ale skrojone jest tym razem w sposób na tyle bezpretensjonalny, że wypełni czas niezagospodarowany Euro 2016. Jeśli mam wybierać, to nie jestem dziś Hiszpanem, Szwedem czy Belgiem, bardziej już gejem.

TEGAN AND SARA Love You to Death, Warner 2016, 6/10