Nigdy nie pisz esemesa na koncercie

Grał wczoraj w Warszawie Michael Gira – drugi z rzędu koncert w Pardon To Tu. Jeśli chcecie zapytać, co to jest ten Gira solo na scenie, odpowiadam: Swans bez długich utworów, (prawie) bez prądu i bez kapelusza. Niezła okazja, żeby usłyszeć, jak wytrenowaną przeponę ma wokalista Swans i żeby usłyszeć parę utworów z przełomu lat 80. i 90. (Amnesia, God Damn the Sun), które jakoś słabo pasują do dzisiejszej formuły koncertowej pełnego składu, tudzież imponujące piosenki z płyt Angels of Light. Były też nowe kompozycje napisane na nowy album Swans The Glowing Man, który ukaże się w czerwcu. W tym When Will I Return, piosenka napisana przez Girę dla żony, która nie dość, że czekała na liczne powroty męża, to jeszcze broniła go podczas niedawnej afery z oskarżeniem artysty o gwałt. Choć w tej solowej wersji ciekawszy był nowy utwór People Like Us, śpiewany przez artystę a cappella. Żeby tych parę słów dziś spisać robiłem notatki w telefonie, bo co prawda nie z takich powodów, o jakich wspominał grający support gitarzysta Swans Kristof Hahn, to jednak miewam problemy z pamięcią. No więc wyjąłem telefon i… Błąd!

Nigdy tego nie róbcie, przynajmniej w obecności grającego Giry. Ja wprawdzie stałem w bezpiecznym trzecim rzędzie i z boku, ale stojący parę metrów ode mnie chłopak, który dłubał coś przy smartfonie podczas jednego z bardziej dramatycznych kawałków, został publicznie skarcony. You! – huknął Gira, jak zwykle na scenie perfekcyjny, ale też jak zwykle czepialski. Po czym wytłumaczył, że nie życzy sobie, żeby przenigdy ktokolwiek pisał esemesy na jego występach, bo to brak szacunku dla niego jako artysty, który wkłada w to, co robi, maksimum energii.

W sumie trudno odmówić Amerykaninowi racji. Temat smartfonów był już tu wielokrotnie omawiany, ale raczej w kontekście ciągłego robienia zdjęć czy filmowania występów, które to praktyki w takich lokalach jak Pardon To Tu już raczej dużego problemu nie stanowią. Uwagi na temat esemesowania spodziewałbym się jednak prędzej ze strony Krystiana Zimermana niż Michaela Giry. Czy rzeczywiście można i trzeba się powstrzymać przed napisaniem do żony, że „wrócę później, bo support grał dłużej” (to tak w kontekście When Will I Return)? Teoretycznie niemiłe jest dla wykonawcy, kiedy widzi, że nie trzyma kogoś w stanie stuprocentowej uwagi, ale tutaj gdzieś odzywa się we mnie liberał, podpowiadając, że sposób reagowania, odpływania myślami, a nawet robienia z posiadanymi urządzeniami czegoś, co nie przeszkadza wsłuchanemu w artystę otoczeniu, powinien jednak pozostać sprawą indywidualną. Gira rzeczywiście wypluwał płuca na tym koncercie, ale cóż on może, jeśli na (cichej i zdyscyplinowanej, jak to w Pardonie) sali znajdzie się ktoś, kogo nie trzyma za twarz przez całe półtorej godziny? Ja bym się na taką rzeczywistość nie obrażał.

Tu docieramy zresztą do fundamentalnego pytania o nasze dzisiejsze przyzwyczajenia dotyczące uwagi: Jak słuchacie muzyki? Weźmy przykład nie tak łatwy jak absorbujące emocjonalnie i intelektualnie piosenki Giry. Weźmy nowy album The Field. Piąta płyta, środki podobne, muzyka elektroniczna, długie utwory, automaty, trans, lekkie modulacje brzmienia. No więc puszczacie sobie to w domu i co? Liczycie takty i śledzicie każdy przebieg sekwencera? Czy może wstajecie, zalewacie herbatę, siadacie z powrotem, błądzicie myślami wokół planu dnia na jutro, zerkacie na gazetę, albo wręcz rozwiązujecie krzyżówkę, dając się oderwać tylko wtedy, gdy w muzyce coś się radykalnie zmieni, co jak wiadomo w przypadku The Field nie wydarzyło się mniej więcej od roku 2007, więc są podejrzenia, że w najbliższych latach się nie wydarzy? Żadna herbata ani gazeta nie przeszkadzają mi zresztą cieszyć się tym, że nowy album Axla Willnera się ukazał. Ani zauważyć, że Szwed wraca trochę do początków, od krautrockowych i minimalistycznych inspiracji – ku brzmieniom bardziej z rejonów techno. Choć są to zmiany delikatne, a muzyka – chociaż moim zdaniem nieco słabsza niż na trzech ostatnich albumach – wciąż świetnej jakości, a przy tym (aż do nieco kraftwerkowego finału, a dokładniej – szczególnie wtedy) bardziej ulotna i wyrafinowana niż na koncercie The Field, na którym chyba nawet w jakimś momencie zerknąłem, czy jakiś esemes nie przyszedł. Nie jestem zresztą odosobniony w stosunku do autora The Follower – kolega Shapiro widzi u Szweda nawet kontynuację nieobcej klasykom koncepcji meblowania świata muzyką.

Świat grzebie nam w głowach, rozwijając się dość paskudnie dla czynności wymagających totalnej koncentracji. I gdybym miał parokrotnie w stanie absolutnego skupienia przesłuchać każdą trafiającą do mnie płytę, to ten blog pewnie by nie istniał. Gdybym miał iść na koncert bez możliwości wysłania esemesa do redaktora Hawryluka, że jest unikatowa płyta Giry i czy mu kupić, poczułbym się jak w XX wieku. Mam wrażenie, że zamiast dwóch stanów: skupienia i rozproszenia, mamy niezliczone stany pośrednie i może jeszcze kiedyś – tak jak wcześniej odrabiałem lekcję, słuchając popołudniowego „Zapraszamy do Trójki” – będę w stanie tak przeprogramować swój mózg, żeby z przyjemnością czytać książkę przy słuchaniu muzyki. Bo w tej chwili jest to dla mnie sytuacja krańcowa: muzyka jest w takich momentach zawsze zbyt absorbująca. Z pisaniem jest na szczęście inaczej. Tu nawet dziki materiał potrafi nadać pracy dobre tempo. Wczoraj koleżanka z redakcji podeszła i z lekkim przerażeniem zapytała, czy to, czego właśnie słucham, to jakieś skrzypienie zawiasów. A to była trąbka Petera Evansa.

Obawiam się jednak (wrócę do meritum), że aby nic nie robić przez ponadgodzinny czas trwania płyty The Field, musiałbym zażyć jakieś narkotyki. A to nie odbiłoby się dobrze na efektywności pracy nad Polifonią. Poza tym: czy oznaczałoby to aby na pewno od razu pełnię szacunku dla artysty i emocji, które wkłada w swoją muzykę?

THE FIELD The Follower, Kompakt 2016, 7/10