W tej metodzie było szaleństwo

W pierwszym odruchu zareagowałem w piątek na śmierć Keitha Emersona (1944-2016) na Twitterze, bardzo krótko: instrumenty klawiszowe też miały swojego Hendrixa. Nie było w tym przesady i nawet nie wiedziałem, że przez weekend stanie się to hasłem wywoławczym pożegnań słynnego pianisty i organisty. Zapomnijcie na chwilę o wszystkich stereotypach dotyczących symfo-rocka, pompy i nudziarstwa. Emerson to figura tak samo ważna dla rockowego stylu gry na organach Hammonda i syntezatorach Mooga jak Hendrix dla gitary. Miał podobnie showmańskie zapędy. Już w latach 60., w czasach grania w grupie The Nice, zdarzało mu się podpalać organy, albo efektownie wtykać nóż pomiędzy ich klawisze, żeby podtrzymać konkretny ton. Funkcję jego technicznego pełnił wtedy niejaki Lemmy (później w Hawkwind i Motorhead, pracował też jako roadie Hendrixa), który podobno po pierwszej takiej próbie spojrzał na Emersona z uznaniem i zauważył, że aby wyglądało to naprawdę dobrze, musi mu pożyczyć to – tu podał mu dwa noże Hitlerjugend ze swojej słynnej kolekcji. Hendrix grał nad głową i zębami, niszczył instrument? U Emersona nie zaobserwowano chyba tylko gry zębami. Hendrix protestował przeciwko wojnie w Wietnamie? Emerson robił to jeszcze w The Nice, tak skutecznie (spalił flagę amerykańską), że tamtego zespołu nie wpuszczano do USA.

Odczarujmy do końca ważną figurę prog-rocka. Narkotyki też były – Emerson opowiadał, że cała jego kariera mogłaby się potoczyć inaczej, gdyby nie pigułki, którymi został nakarmiony na wczesnym etapie kariery, gdy z grupą The V.I.P. grał w Hamburgu w tym samym pubie, gdzie wcześniej występowali Beatlesi. Miał przygotowanie jazzowe (praca w klasycznym trio), ale też bluesowe, podobnie jak Hendrix czy większość cenionych do dziś muzyków z lat 60. Wykształcenie niby klasyczne, ale mało formalne, oparte na prywatnych lekcjach. Nauczył się jednak podstaw kompozycji i interesował muzyką poważną – od Bacha do XX wieku. Ale podczas gdy muzyka organowa i syntezatorowa na rozrywkowej scenie przynosiła mnóstwo odniesień do Bacha, Emerson cytował i przearanżowywał przede wszystkim utwory z XIX i XX wieku. Sibeliusa (jeszcze w The Nice), Leoša Janáčka, Béli Bartóka, Modesta Musorgskiego czy Aarona Coplanda. Czy Leonarda Bernsteina w tym bardzo wczesnym nagraniu, protest-songu America:

Po doświadczeniach na scenie bluesowej, a potem w The Nice, formacja Emerson, Lake and Palmer była supergrupą tworzoną przez cenionego już Emersona po to, żeby pokazać, jak mocne wrażenie może robić na ludziach klasyczny repertuar. No i że rock można łączyć z wirtuozerią. Stąd z jednej strony oparcie całości na mocno grającym Carlu Palmerze, perkusiście Atomic Rooster oraz grupy Arthura Browna. Z drugiej – ściągnięcie Grega Lake’a, basisty, gitarzysty i wokalisty znanego z pierwszej (i drugiej – popr.) płyty King Crimson. Przez lata na ELP składały się ekscesy Emersona w zakresie rockowych adaptacji muzyki poważnej, tudzież jego rozbudowane instrumentalne kompozycje, a z drugiej strony – pojedyncze świetne piosenki Lake’a, jak Lucky Man czy Still… You Turn Me On. Ale w samej współpracy obu tych muzyków nie było nic wymuszonego. Po rozstaniu z Frippem (który cieszył się szacunkiem Hedrixa, przypomnijmy legendarne słowa: „Uściśnij moją lewą rękę, jest bliższa sercu”) Lake miał bardzo jasne ambicje zawodowe: Było wtedy dwóch ludzi, z którymi chciałem współpracować – jednym był Jimi Hendrix, drugim był Keith.

Z rozdwojeniem takim jak zasygnalizowane powyżej dało się nagrać kilka niezłych, albo nawet świetnych płyt (poza paroma ewidentnie słabymi). Dwie obowiązkowe to jedynka, czyli Emerson, Lake & Palmer, oraz Brain Salad Surgery. Trzecią byłaby pewnie koncertowe wykonanie Obrazków z wystawy Musorgskiego, czyli Pictures at an Exhibition , większa forma przygotowana na samym początku działalności ELP, gdy taki zespół wykonujący klasyków był nie tylko masowo przyjmowany, ale i modny. Jedno i drugie umożliwiło Emersonowi dość swobodne inwestowanie w sprzęt. Z jednej strony więc dzisiejszą publiczność odstręczają bombastyczne pomysły w rodzaju prawdziwej salwy armatniej na koniec koncertu Emersonów, z drugiej – powinny ją zainteresować choćby pionierskie związki klawiszowca ELP z syntezatorami Roberta Mooga. Już Lucky Man – jako dość popularna piosenka – był wehikułem sławy dla nieznanego wówczas szeroko (1970 rok) syntezatora Mooga. Później muzyk odpowiedział na wystosowany przez konstruktora apel i zainteresował się wykorzystaniem na scenie nie małego MiniMooga, tylko wielkiego systemu o wadze 250 kg, który stał się – poza organami – drugim ulubionym elementem jego scenicznego zestawu. Chodzi o EMMS – Emerson Moog Modular System, odtworzony dokładnie 40 lat później potężny brzmieniowo system modularny, w pierwszych latach ELP jedyny taki na rockowych scenach. Musiał trafić na swojego Emersona, z jego w gruncie rzeczy prostym nastawieniem na spektakularność: Ciągle go używam, bo nic nie brzmi tak samo. Jak to podkręcisz na stadionie, to może zaboleć – mówił później muzyk. Ostatni koncert w 2015 roku zagrał na imprezie-hołdzie dla Mooga.

No więc mamy ten problematyczny zespół – ani do końca King Crimson, ani do końca Yes, gdzieś pośrodku. Idealni chłopcy do bicia dla punków, a potem dla większości odbiorców muzyki od lat 90., gdy zamiast promowanej przez ELP wirtuozerii liczyło się brzmienie, rytm, a inspiracje płynęły raczej z afroamerykańskiej tradycji niż z muzyki poważnej (choć tu ostrożnie, bo przecież sposób gry KE na Hammondzie, a potem syntezatorze, zakładał dużo modyfikacji brzmienia). I mamy Keitha Emersona, który w tym świecie nie odnalazł się najlepiej, w dodatku – może to wina źle wyuczonych technik pianistycznych (choć uwaga: update w komentarzach) – ma coraz większe neurologiczne problemy z prawą ręką, potem dochodzą inne zdrowotne perypetie. Jego solowa kariera nie jest powalająca, lecz robi wrażenie choćby praca nad muzyką ilustracyjną – napisał choćby ścieżki dźwiękowe Inferno dla Dario Argento oraz Nocnego jastrzębia z Sylvestrem Stallone’em.
Czy jednak muzyka ELP jest całkiem bezużyteczna w czasach clubbingu? Nie zaryzykowałbym takiego twierdzenia. Mimo ukłonów w kierunku trudnej do adaptowania na parkiet klasyki był w tym zespole przecież duch pompatycznego (wstępy, zakończenia), ale jednak elektronicznego grania. Przypomniał mi się jeden z moich ulubionych mashupowych setów wszech czasów, w którym ich wersja tematu z Peter Gunn odgrywa bardzo ważną rolę:

W tym rozmachu było szaleństwo. W symfo-rocku był rock’n’roll. Jeśli takie sytuacje nie do końca przywrócą szacunek do Emersona wśród miłośników kontestujących prog-rocka gatunków, warto zdać się na relacje ludzi częściej w tym kręgu szanowanych. Otóż jeszcze w latach 60. Frank Zappa wypytywał właśnie Emersona o wrażenia i stronę praktyczną pracy z orkiestrą. A gdy Keith osiadł po latach w Kalifornii, okazało się szybko, że jest sąsiadem Johna Lydona. Tego od „I hate Pink Floyd”. Panowie wyjaśnili sobie podobno różne rzeczy, ale zaprzyjaźnili się, co nawet zaowocowało deklaracją Lydona, że Emerson to świetny koleś. Oczywiście wiadomo – to już nie ten sam Lydon, niemniej z takiej perspektywy wszystko wygląda nieco inaczej.

Ta historia oczywiście – jak już wiecie z informacji – nie kończy się dobrze. Bo w tej samej Kalifornii, dokładniej w Santa Monica w ostatni czwartek lub piątek pogrążony podobno w depresji (coraz słabsza prawa ręka) Keith Emerson strzelił sobie z pistoletu w głowę. Policja potwierdziła, że doszło do samobójstwa. Pozostaje nam więc już tylko próbować porządkować to, co muzycznie Emerson zostawił. Nie jest to szczególnie łatwe zajęcie, ale poświęcimy mu najbliższe czwartkowe wydanie Nokturnu w radiowej Dwójce.