Kochanie to rozczarowanie?

Dziś premiera nowych Gwiezdnych Wojen, których jeszcze nie widziałem, więc się wypowiem, ale rzecz jasna nie w sprawie jakości tej premiery. W dość błyskotliwej książce Chrisa Taylora o niezbyt błyskotliwym tytule Gwiezdne Wojny. Jak podbiły Wszechświat? mowa jest o (wyjątkowo krytycznych i wyjątkowo oddanych zarazem) fanach GW, którzy nienawidzą wszystkiego w „Gwiezdnych Wojnach”, ale kochają zarazem ideę tej sagi. Historia dwóch trylogii Lucasa to rzeczywiście dzieje tego, jak samo oczekiwanie staje się ważniejsze niż spełnienie. I jest to dzięki temu piękna opowieść z dziejów popkultury. Uzasadnię na własnym przykładzie.

Nowa nadzieja (znana wówczas po prostu jako Gwiezdne Wojny i tyle – tutaj można obejrzeć ówczesny plakat) była traumą mojego dzieciństwa. Otóż wybrałem się na pokaz ze znajomym moich rodziców i jego synem. Przez całą drogę zastanawialiśmy się, czy nas wpuszczą (bo przepisy dotyczące wieku egzekwował wówczas w tym kinie sam dyrektor, osobiście sprawdzający bilety – a kino było jedynym w mieście). Wstęp był od lat 12, a ja miałem bodaj 6. Niestety, na miejscu okazało się, że kolejka była zbyt długa. Staliśmy ponad godzinę, seans się zaczął, nie starczyło zresztą biletów dla wszystkich. Moja kariera fana GW rozpoczęła się więc od tego, że nie obejrzałem pierwszego epizodu. Zacząłem trzy lata później od Imperium kontratakuje (w supernowoczesnym wtedy warszawskim kinie Relax), a Nową nadzieję obejrzałem po raz pierwszy w marnej jakości z kasety VHS już po Powrocie Jedi, bo znaleźć starsze filmy w kinach nie było łatwo.

Znacznie bardziej świadomie przyjmowałem już premierę drugiej trylogii pod koniec lat 90. Byłem pełnoletni, zacząłem pracę w dziennikarstwie, tyle że Mroczne widmo było a dzień dobry filmem bardzo słabym, który w dodatku mógłby usatysfakcjonować co najwyżej mnie jako 6-latka. Lucasfilm najwyraźniej uznał, że skoro akcja dzieje się wcześniej, to trzeba to jeszcze zaadresować do fana o 20 lat młodszego. Drugim potężnym zawodem tamtego czasu było to, że moi rówieśnicy w tym całym czasie oczekiwania na drugą trylogię obejrzeli film tyle razy i przeczytali tyle książek i komiksów z poszerzającego się uniwersum GW, że znów czułem się, jak gdybym miał olbrzymie zaległości do nadrobienia – mimo że czytałem dużo SF i z całym gatunkiem byłem na bieżąco. Trzecią trylogię – co do której miałem w swoim czasie wątpliwości, czy w ogóle dożyję – oglądać będę już bez takich obciążeń, przynajmniej częściowo, oczami syna. Nie napiszę tu recenzji, bo nie o tym ten blog, poza tym sam kompletnie nie jestem zainteresowany czytaniem recenzji z Przebudzenia Mocy. Prawdę mówiąc, współczuję trochę kolegom, którzy muszą takie recenzje pisać.

Wspominałem tu już o muzyce inspirowanej na różne sposoby Gwiezdnymi Wojnami, więc temu wątkowi dajmy na chwilę spokój. Więzi, które wiążą na płycie, o której chciałem dzisiaj wspomnieć, pojawiają się w tytule. W szczególności ja z płytą The River Bruce’a Springsteena wielkiej więzi nie czuję, ale jeśli ktoś szuka wydawnictwa, które mogłoby fandom Sprinsgteena usatysfakcjonować, to nie znajdzie lepszego niż The Ties That Bind: The River Collection. Dziennikarze piszą, że to efekt dochodzenia. I coś w tym jest – z trudem znajdziecie w tym roku (może poza dalszymi wykopaliskami w dyskografii Dylana) głębiej prowadzone prace archeologiczne.

Ze Springsteenem mam dokładnie odwrotnie niż z Gwiezdnymi Wojnami. Nie czuję żadnego związku z jego osobą jako bohaterem, idolem – nic z tych rzeczy. Za to nagrał kilka bardzo dobrych płyt, do których zdarza mi się wracać, i The River, dobrze zbalansowany kompromis między radiowym rockiem środka a knajpianym graniem w żywej amerykańskiej tradycji, jest jedną z nich. Tytuł zbioru podchodzi od bootlegowej, jednopłytowej wersji płyty, znanej wśród fanów właśnie jako The Ties That Bind. Jej program zawiera trzeci CD czteropłytowego zestawu. Pierwsze dwa to utwory z oryginalnej (podwójny LP) płyty, a CD4 to odrzuty i bonusy z tego samego okresu. Do tego dochodzi ciężka księga i notes z tekstami (udający oryginał), które można sobie poprzeglądać przy choince, oraz aż trzy płyty DVD z koncertem i dokumentem o płycie. I choć jestem pod wrażeniem całego tego rozmachu, to dziś też bez recenzji, bo wystarczy zobaczyć z daleka box Springsteena, żeby go sklasyfikować jako jeszcze jeden wytwór kultury fanowskiej, która w muzyce próbuje od lat nadążyć za tą rozbuchaną w filmie i superbohaterskim komiksie. Są wprawdzie koncerty (i od stycznia przez kilka tygodni Springsteen będzie ten materiał ogrywał na żywo), których nie mają inne dziedziny kultury, ale za to zawsze się zastanawiałem, kiedy zaczną do płyt dorzucać figurki. Boss mógłby być w tej dziedzinie pierwszy.

Choć oczywiście te koncertowe nagrania wideo (fragmencik poniżej) wskazują na to, że to miłośnicy GW mają czego zazdrościć muzyce rockowej. Bo słynnego Holiday Special bym nie wystawiał w konkurencji z występami Springsteena.

BRUCE SPRINGSTEEN The Ties That Bind: The River Collection, Columbia 2015, 8/10