4 kolejne płytowe odkrycia
Tak, to cztery kolejne propozycje rozrywkowe. Ale proszę tego nie bagatelizować. Kultura się liczy, czasem nawet w sensie ilościowym. Sukces Konkursu Chopinowskiego odmierza się na przykład w zainteresowaniu, które zdemolowało nasze blogowe statystyki i pozwoliło, by siostrzane Co w duszy gra Doroty Szwarcman przebiło wszystkie blogi polityczne, społeczne, edukacyjne i religijne. A to utwierdza mnie w przekonaniu, że może warto. Dziś w programie: Taco Hemingway zza oceanu, trębacz, co nie trąbi, amerykańska Belgijka i Norweg, który pokazuje, że rock progresywny nie musi być od razu depresyjny. Zapraszam na kolejną odsłonę zagubionych płyt z października 2015.
MATTHEW HALSALL & THE GONDWANA ORCHESTRA Into Forever, Gondwana 2015, 7/10
Opisywany wczoraj krążek Nata Birchalla znalazł – z tego, co wiem – swoich zagorzałych zwolenników. Przydałaby się więc część druga, o co nie będzie trudno – tak się składa, że na brytyjskiej scenie jazzowej Birchall i trębacz Matthew Halsall chadzają bardzo blisko siebie. Grywają wzajemnie na swoich albumach, a jeśli nawet zdarzy się, że nie zagrają, to i tak wydają płyty w tym samym miesiącu. I tak jest przy tej okazji. Into Forever Halsalla jest lżejszym spojrzeniem na podobne rejony jazzu. Harfowe partie już w otwierającym płytę Only a Woman naprowadzają nas na albumy Alice Coltrane. Kiedy indziej rolę substancji dosładzającej pełnią orkiestrowe aranżacje albo świetne wokale Josephine Oniyamy, która sama w sobie jest już odkryciem albumu (trzeba na nią uważać, ma już solowe nagrania na koncie). Halsall wydaje mi się na tym albumie bardziej producentem niż trębaczem-solistą, ustępuje miejsce z przodu choćby właśnie pochodzącej z Manchesteru (jak i sam lider) wokalistce, ale kto szuka czegoś, co spiritual jazz sprzed półwiecza i wpływy muzyki Wschodu łączy z nu jazzem w stylu The Cinematic Orchestra, no i ma błogosławieństwo Gillesa Petersona, ten już pewnie nawet nie będzie się oglądał na moją rekomendację.
Nabyć ten album można tutaj, a jeśli jest jakiś polski dystrybutor, niech się ujawni w komentarzach.
MILO So the Flies Don’t Come, Ruby Yacht 2015, 8/10
Ten cały Milo to taki amerykański Taco Hemingway, tylko bardziej. Bardziej poważny przede wszystkim, choć zarazem równie atrakcyjny dla niehiphopowej publiczności. Zamiast przejażdżki metrem w rodzinnym Chicago 23-latek funduje nam rap o ideach filozoficznych Martina Heideggera opowiadany poprzez skojarzenia z postaciami z Tekkena (Napping Under the Echo Tree – rewelacyjny utwór skądinąd), odnosi się do mitologii albo do twórczości Pabla Picassa. Większości z tych bardzo zgrabnie poklejonych rymów pozostanie dla mnie kompletną enigmą, co kontrastuje z bardzo lekką budową muzyczną So the Flies… To płyta odnosząca się do abstract hip-hopu sprzed dekady, temat zostaje podjęty z całym wyrafinowaniem (Anticon), a zarazem zachowuje charakter odpoczynkowy, wręcz chilloutowy. Ciepłe linie sekcji rytmicznej w Zen Scientist odnoszą nas do R&B, albo też (jeśli mamy zostać w sferze hip-hopu) do twórczości MF Dooma. Milo nie ubiera się w piórka kolejnego mesjasza rapowej Ameryki, ale pokazuje, że rap ma swoje balladowe formy, swoją krainę łagodności, swój lekko intelektualny lounge.
Do kupienia na przykład tutaj.
JONO EL GRANDE Melody of a Muddled Mason, Rune Grammofon 2015, 7/10
Najpierw przypomnijcie sobie, co wam się kojarzy z rockiem neoprogresywnym. I skrzętnie wyrzućcie to do kosza – stereotyp za stereotypem. Jeśli ktoś żywi w stosunku do gatunku jakieś resentymenty, może dopchnąć nogą. Twórczość Norwega Jona Andreasa Håtuna, który stoi za projektem Jono El Grande, kojarzy się bowiem z tym nieco rzadziej odwiedzanymi ścieżkami starego prog- czy też art-rocka. Wszędobylskie dęciaki to Crimsonowski album Lizard, a to nie jest ulubiony moment, z którego od Frippa kalkuje pomysły młodsze pokolenie. Gęste, rozpędzające się gwałtownie motywy melodyczne z wykorzystaniem instrumentów perkusyjnych to z kolei wypisz-wymaluj Zappa. Nie brakuje też w aranżacjach odniesień do grupy Henry Cow. A całość tej w większości instrumentalnej stylistyki (mruczane i wtapiające się w całość aranżacji wokale wnoszą tu, mam wrażenie, nieco dystansu i poczucia humoru) zyskuje na nowej płycie Melody of a Muddled Mason najpełniejszy wymiar. Jest tu kilka podłych artrockowych dłużyzn (utwór tytułowy), ale jeśli dosłuchacie do końca, do fenomenalnego Smother Eve II, to nierówne fragmenty płyty i jej wtórność powinny kompletnie stracić na znaczeniu.
W Polsce powinni to mieć soon w SeeYouSoon.pl.
CHRISTINA VANTZOU No. 3, Kranky 2015, 6/10
Czym się różni belgijsko-amerykańska artystka Christina Vantzou od innych twórców ambientu? Że właściwie nie jest twórczynią ambientu, a przynajmniej na tym się jej ambicje nie kończą. Posępne glissanda albo partie chóralne wyprowadzają nas tu momentami ze sfery muzyki elektronicznej w stronę brzmień orkiestrowych w stylu klasyki XX wieku. Vantzou sprawia wręcz wrażenie, jak gdyby zszywanie jednej i drugiej tradycji było jej najważniejszą ambicją. I fakt, momentami wychodzi to bardzo intrygująco, szczególnie ten swoisty morfing syntezatorów i smyczków to coś, nas czym pewnie kilka osób zatrzyma się i cmoknie ze skupieniem. Ale i tak najciekawiej wypada impresja na temat eksperymentalnej sceny elektronicznej zatytułowana stosownie do jednej z bohaterek tej sceny – Laura Spiegel – a przy słuchaniu całego materiału (71 minut, za długo) uśniecie i obudzicie się pewnie i parę razy. Lektura mojej poprzedniej recenzji przekonała mnie, że szybko zapomniałem, jak bardzo podobne rzeczy przeszkadzały mi na albumie No. 2.
Też powinni mieć to soon na Seeyousoon.pl.