Oj, dana, dana, nie ma szatana

Wyjątkowo wpis weekendowy, w dodatku wyjątkowo z koncertu, z miasta autorów tytułowego cytatu. Już wyjaśniam. Szum wokół krakowskiej afery z blogerem, który doszukał się szatana w ofercie festiwalu Unsound (konkretnie: w muzyce grupy Current 93) i doprowadził do wycofania się z udziału w imprezie dwóch kościołów mających być miejscem koncertów, dotarł za ocean. Tak się składa, że Unsound przyciąga co roku dość elitarne grono zagranicznych dziennikarzy. Tym razem był tu akurat m.in. Sasha Frere-Jones, przez lata pisujący dla „New Yorkera”, teraz dla „Los Angeles Times”. Kilka dni po wybuchu afery napisał więc sporych rozmiarów komentarz dla tej drugiej gazety.

„Komuś z dostępem do komputera, nieprzyjemną wyobraźnią i tylną stroną okładki płyty z 1984 roku udało się wystraszyć właściwych ludzi” – napisał SFJ. Zwrócił uwagę na to, że bloger Salonu24 Krzysztof Osiejuk reprezentuje Prawo i Sprawiedliwość. Nazwał go trollem i ostrzegał, że tego typu reakcje mogą prowadzić do gwałtownych postaw (nie będę pisał jakich, ale tagowany jest nimi oryginał artykułu). Po opublikowaniu tekstu dostał mail od Osiejuka, który próbował przedstawić dalsze argumenty na rzecz satanizmu, wspierając je argumentami o powiązaniach z nazizmem, podpowiadanymi zresztą półżartem przez komentujących m.in. na Polifonii. A ponieważ odwołanie do Hitlera oznacza według starego internetowego prawa poddanie dyskusji, traktuję najnowszy wpis blogera za jej finał. Zresztą dyskusja, jakkolwiek oparta wciąż na rachitycznych podstawach, przeszła na forum międzynarodowe. A kościoły pewnie nieodwołanie wyszły z grona miejsc odwiedzanych przy okazji prestiżowej muzycznej imprezy, co – muszę przyznać – pozostanie pewnie jedynym namacalnym efektem tej śmiałej solowej akcji ideowej.

Tymczasem koncert Tibeta ostatecznie się odbył – w Muzeum Inżynierii Miejskiej, przed zaplanowanymi wcześniej występami grupy Health i gęstym jak zwykle, robiącym wrażenie show RSS Boys (w programie była to jedna z pozycji niespodziankowych). Current 93 zagrali imponujący rozmiarami – jak na festiwalowe zwyczaje – półtoragodzinny zestaw piosenek, który w dużym stopniu zrekompensował efekt krakowskiej afery, a przede wszystkim pozwolił się oderwać od oskarżeń.

Właściwie David Tibet zagrał koncert, który w znacznym stopniu oskarżenia blogera rozbroił i ostatecznie przekonał o pewnej (będę się upierał, choć oczywiście poważnie traktuję głosy komentatorów z mojego poprzedniego wpisu) absurdalności całego zajścia. Przede wszystkim występ nie był żadną manifestacją. Jedyna deklaracja postawy Tibeta, jako walki z głupotą i brakiem poczucia humoru, pojawiła się na koniec, dopiero przed bisem. Przy okazji lider Current 93 wyliczył, kto z zespołu ma kota, kto psa, a kto chomika i że żadne z tych zwierząt nie ucierpiało. To wszystko jednak bez zacietrzewienia, bez nienawiści, w dość lekkim tonie, który zresztą kontrastował z dramaturgią koncertu.

Zaczęli jak na zeszłorocznej trasie koncertowej od piosenek The Invisible Church i świetnego Those Flowers Grew, prezentując przede wszystkim utwory z płyty I Am the Last of All the Field That Fell: A Channel. Oceniana bywała różnie, ale w wersji koncertowej te utwory z pewnością brzmią ciekawiej, pełniej, mocniej. Pełnym emfazy deklamacjom Tibeta – których z pewnością można nie lubić – towarzyszyły zgrabnie uzupełniające je partie wokalne Bobbie Watson i linie klarnetu basowego lub fletu Jona Seagroatta (oboje z folkowego Comusa). Z drugiej strony próbowali je zagłuszyć gitarzysta Tony McPhee z The Groundhogs (momentami nieradzący sobie z głośnością tych swoich interwencji, ale zwykle świetny) i generujący efekty Andrew Liles. O charakter piosenek, opartych na powtarzających się ładnych frazach fortepianu, dbali jednak przede wszystkim świetnie wykształcony pianista Reinier Van Houdt, a do tego sekcja: James Blackshaw (bo ten Jamie przedstawiony przez Tibeta to najwyraźniej był on) i bębniarz Carl Stokes. Nie zdołałem rozszyfrować, jak dużo robił Jack Barnett (gościnnie obecny lider These New Puritans, w Krakowie był ze swoją grupą ledwie przed miesiącem). W każdym razie siedział za elektrycznym pianinem i w paru momentach udzielał się wokalnie. Wieloznaczne Bare your naked church into my mouth powtarzane w I Could Not Shift the Shadow pod koniec koncertu mogło wywołać drżenie, skoro już otagowane było niejako hasłem „kościół”, ale raczej potwierdzało pewną obsesję Tibeta na punkcie religii, a ta – jakkolwiek miewa opłakane skutki – nie jest jeszcze zakazana, a już na pewno w naszym kraju.

Ze względu na zaplanowany wyjazd na Forum Kultury Słowa do Bydgoszczy nie mogłem być na owianym już legendą czwartkowym koncercie w kopalni soli w Wieliczce (przeciw któremu również Osiejuk protestował swoją drogą). I oczywiście słyszałem o rzekomym występie Buriala. Padały już hasła o przełomowym wieczorze (bo wiadomo: Burial nie grywa na żywo). Czytałem też jednak oficjalne dementi ze strony wytwórni Hyperdub i dość przekonujące komentarze, że to Kode9 grał fragmenty kompozycji Buriala. Brzmi nawet sensownie, choć jak do wszystkiego podchodzę do tego z dużą dozą sceptycyzmu – tym bardziej, że sam nie widziałem. W przeciwieństwie do bardzo dobrego koncertu C93, na którym – z tego, co zaobserwowałem – żadni szatani (że strawestuję słowa innej galicyjskiej pieśni) nie byli czynni.