Wypijmy za błędy (i usterki)

Poświętujmy przez chwilę 15 lat klikania. Bo oto kolejny najnowszy wynalazek ludzkości właśnie przeszedł do historii. Jeśli ktoś pamięta szał wokół klików i glitchów, muzyki elektronicznej powstałej w oparciu o błędy i usterki, który wybuchł równo 15 lat temu, to pewnie ze zdziwieniem sobie ten upływ czasu uświadomi. Jeśli ktoś zaczął słuchać muzyki w czasach, gdy odgłos przeskakującej płyty CD, jedna z najpopularniejszych cyfrowych usterek wykorzystywanych w takiej muzyce, całkiem już spowszedniał (do tego stopnia, że gdy nam CD przeskakuje, zastanawiamy się, czy to nie zamierzony glitch), to być może chętnie przeczyta o źródłach tego szalenie popularnego zjawiska.

Dwa zastrzeżenia. Pisząc „szalenie popularne” mam na myśli ten okres pomiędzy rokiem 2000 a 2001, kiedy zjawisko realnie eksplodowało. W ciągu kilkunastu miesięcy pomiędzy niemieckimi premierami kompilacji Clicks_+_Cuts wydanej przez Mille Plateaux (styczeń 2000), debiutem Alva Noto i „trójką” Pole’a (wszystko w roku 2000), pamiętnymi płytami Geez’n’Gosh i Isolée (dalej ten sam rok!) a albumami, które zrobiły z tego hajp światowy: A Chance to Cut Is a Chance To Cure Matmosa (marzec 2001), Bodily Functions Herberta i Endless Summer Fennesza (czerwiec 2001), a zaraz po nich przygotowywanej m.in. z pomocą Matthew Herberta Vespertine Björk (sierpień). Estetyka błędu zwana glitch – od niemieckiego glitschen (poślizgnąć się), to zresztą chyba ostatni tak potężny niemiecki wkład w historię muzyki – rozeszła się z undergroundu na salony.

I zastrzeżenie drugie: oczywiście publikacja Clicks_+_Cuts nie była realnie początkiem zjawiska. Raczej już sprytnym manifestem programowym. Achim Szczepański dobrze wiedział, kogo zaprosić – są tu i Frank Bretschneider, i Alva Noto, i Jan Jelinek AKA Farben, i SND, a wreszcie pionierscy Pan Sonic (z tych wczesnych glitchowców brakuje Ovala, ale o tym za chwilę). Jest trzeszczący ambient, ale i coraz modniejsze wtedy klikające techno. Ale korzenie całej tej historii są po pierwsze przy awangardzie (od Karlheinza Stockhausena po Christiana Marclaya), po drugie – właśnie w muzyce Finów z Pan Sonic oraz Markusa Poppa, który spośród wszystkich wydaje się dziś wizjonerem najbardziej niedocenionym w powszechnym mniemaniu. Twórca projektów Oval i Microstoria, a także współpracownik chicagowskiego Gastr del Sol na kapitalnej płycie Camoufleur, z glitchami wcinającymi się w piosenki (na długo przed Björk) to postać godna przypominania za każdym razem, gdy piszemy o trzaskach i klikach.

Przed dzisiejszą audycją w Dwójce przetrząsałem domowe archiwum z glitchami i chociaż sama etykietka i pomysł wydają się dziś bardzo zużyte, wyświechtane, to nagrania, nawet te najstarsze, same w sobie bronią się nieźle. Oryginalne Clicks_+_Cuts to zestaw o świetnej rozpiętości i większość pokazanych tu artystów działała z sukcesami przez lata – z przyjemnością słuchałem np. Farben czy Vladislava Delaya na tym zestawie. Zaskakująco dobrze też czas obszedł się z wczesnymi nagraniami Poppa w Oval. Nawet zapomniany Wohnton (1993 r.) z ingerencjami błędu w dość proste utwory, broni się znakomicie. Czytałem przy okazji rozmowy z Poppem, z jego uwagami na temat roli współczesnego artysty nie jako kompozytora, tylko testera oprogramowania – i z grubsza wszystko się zgadza, nawet spostrzeżenia z lat 90. się nie zdezaktualizowały.

Co jednak zrobić, skoro estetyka się „osłuchała”. Trzeba uciekać, choćby częściowo, w inne rejony. Próbował Popp po reaktywacji Oval, ale jego propozycje przyjmowałem z bardzo mieszanymi odczuciami. Teraz próbuje Pole, czyli Stefan Betke, też uczestnik tej wyprawy na pierwszej z serii kompilacji Mille Plateaux (no i twórca autorskich płyt glitchowych od roku 1998). Po ośmiu latach od poprzedniej płyty Steingarten wydał właśnie album Wald. Jego fragmenty dziś w radiu. Tutaj kilka uwag.

Betke był przez lata w całym gronie glitchowców moim faworytem. Jego nagrania, bardzo charakterystyczne pod względem brzmienia, schodzące na poziom szumów z całą muzyczną konstrukcją, gubiące rytm wśród delikatnych trzasków, od początku fascynowały mnie jako precyzyjnie stworzona autorska konwencja. Na pewno miało znaczenie to, że w latach 90. Betke był kimś takim jak dziś Rashad Becker – specem od winylowych masteringów. To, co robił na solowych płytach, nie było efektem przypadku, tylko połączenia inżynierskiej sprawności, dobrego ucha i wyobraźni. Ale w zasadzie konwencja wyczerpała się po pierwszych trzech płytach z jednobarwnymi okładkami. Później można było już tylko dodać więcej dubu.

Wald to z jednej strony kompromis – wydaje się, że w utworach live (są trzy, pozostałych sześć to studyjne produkcje) właśnie tego dubu jest jeszcze dużo. Pojawia się w nieco gęstszej, „leśnej” (co przynajmniej tytuł sugeruje) oprawie. To bardziej kraina chrzęstów niż klików czy trzasków, jak pokazuje chyba najbardziej przystępny w całym zestawie, atrakcyjny Wurzel. Ciekawsze są nagrania ze studia, w których Pole od błędów odchodzi jeszcze dalej niż na Steingarten. Wynurza się ostatecznie z akwenu szumów, w którym na początku kariery pływał, a później już tylko brodził. Idzie w funkowe łamańce, ale przede wszystkim próbuje znaleźć bardziej tradycyjne pomysły melodyczno-harmoniczne na każdy utwór. I tak w Kautz czymś takim jest atonalny groove i klaster syntezatora. A w Myzel kojarząca się z Kraftwerk paronutowa syntetyczna melodia. Podobne skojarzenia wywołuje brzmieniowa sfera utworu Salamander – z charakterystycznym, pulsującym w rytmie pociągu automatem perkusyjnym i pojedynczymi akordami. Nie ma w tym nic nowatorskiego, słychać za to miejsce urodzenia Betkego, wraca w tej muzyce muzyczny klimat Düsseldorfu. Jedno jest dokładnie takie samo – jak zwykle słuchać muzyki Pole trzeba bardzo głośno. Tym bardziej, że na trzech stronach winylowej płyty nagrana została świetnie. Jako tło do wieczornego toastu za błędy i usterki w sam raz.

POLE Wald, Pole 2015, 7/10