Disclosure kontra New Order, czyli czego słucha młodzież?

Takie pytanie stawiam sobie od jakiegoś czasu coraz częściej i wiadomo dokładnie, co ono oznacza. To, że sam młodzieżą już nie jestem. Odpowiedź na to pytanie, biorąc pod uwagę wielkie festiwale i przeboje i zbliżającą się (piątek) premierę powinna brzmieć: Disclosure. Tego samego dnia ukaże się jednak nowy album New Order, zespołu, którego młodzież słuchała, gdy byłem młodzieżą w wieku tej, która teraz słucha Disclosure. Zatem dziś starcie starego porządku z nowym porządkiem.

Członkowie duetu Disclosure urodzili się, gdy New Order – jedni z twórców formuły współczesnego elektronicznego popu – najlepsze lata mieli już za sobą. Nagrywają (Disclosure) od pięciu lat, karierę zrobili błyskawicznie, a pierwszy album Settle wywindował ich dwa lata temu na szczyty list bestsellerów, nawet w Stanach Zjednoczonych, gdzie załapali się na wciąż silne taneczne szaleństwo. Ich druga płyta jest więc jedną z bardziej oczekiwanych w przemyśle muzycznym premier sezonu i premierą dobrze zaplanowaną, z której już dziś znamy blisko połowę repertuaru. Czy to z singli (łącznie aż pięć utworów, jeśli wliczyć dość nieznośny skądinąd i głupawy Bang That, który z płytą sprzedaje tylko serwis iTunes), czy wreszcie z udostępnionego kilka dni temu miksu całego albumu Caracal:

Disclosure proponują tu pewien sznyt produkcji na pokazy mody – eleganckiej, drogiej i utrzymanej w nieprzesadnie szybkim tempie. To skądinąd zabawne, że w muzyce tanecznej im wyższe tempo, im więcej znoju i potu, tym bardziej garażowy charakter całości. Drum’n’bass, trance czy inne szybsze odmiany techno były zawsze nieco surowsze niż house, odpowiadały z reguły bardziej undergroundowym imprezom. Z kolei nawet bezpieczny house w najdroższych paryskich restauracjach zastępowany bywał przez elegancki lounge albo tzw. downtempo. I po sukcesach Settle mamy taką o to sytuację: angielski duet idzie w górę, jeśli chodzi o status, ale w dół, gdy chodzi o tempo właśnie. Jeśli pominąć Holding On i Hourglass, to mamy w zasadzie płytę o dość odpoczynkowym charakterze. Zestaw przebojowych utworów z gwiazdorskimi występami pokoleniowo bliskich sobie wokalistów (od Sama Smitha i Lorde, po Miguela i The Weeknd) robi więc wrażenie idealnej, dobrze wyprodukowanej muzyki, która jednak nic nam nie zrobi – nie wywoła wstrząsu estetycznego, przesadnych emocji, w zasadzie nie przyprawi nas nawet o pot na czole.

Nie znaczy to, że Caracal to zła płyta – to zależy, do czego używamy muzyki. Z naciskiem na „używamy”. To jest pocztówka z kraju, gdzie impreza wciąż trwa. Utwory duetu są stylistycznie dość przezroczyste, w związku z tym w znacznym stopniu kształtują je ostatecznie wokaliści. Sam Smith robi ze swojego dość nieznośny popowy soul, nieźle, ale z kolei bardzo neutralnie wypada Jaded, bardzo ładne jest lekkie, tym razem korzennie soulowe Moving Mountains z Brendanem Reillym, tyle że dostępne tylko w bonusie na wydaniu deluxe. Schowanie na moment tanecznego pulsu wychodzi temu utworowi na dobre. I być może wyszłoby na dobre jeszcze kilku momentom na płycie, dzięki czemu mamy prawo myśleć, że to nie są źle napisane utwory, tyle tylko, że wstawione w podobną konwencję brzmią mdławo.

Trudno mi sobie wyobrazić wielkie emocje koncertowe związane z Disclosure (a dziś właśnie ogłoszono, że 13 lutego duet wystąpi na warszawskim Torwarze). W wypadku New Order – już dużo łatwiej. W porównaniu z młodszymi kolegami Bernard Sumner i spółka (bez Petera Hooka, z którym rozstali się osiem lat temu) brzmią ze swoimi resztkami postpunkowej mentalności jak z garażu. Mimo że Music Complete nawiązuje do późnych lat 80., w tym bardzo elektronicznego albumu Technique. Filtruje tę przeszłość przez dokonania swoich następców: Underworld (posłuchajcie Unlearn This Hatred) czy The Chemical Brothers. Tom Rowlands z tych ostatnich pojawia się nawet na liście współpracowników. Drugim jest Stuart Price (Les Rhythmes Digitales, jeszcze większy pasjonat brzmienia lat 80.). Goście wokalni też są: Iggy Pop, Elly Jackson z La Roux i Brandon Flowers z The Killers, choć od nich całość nie jest już tak mocno zależna. Nowa wytwórnia, Mute Records, brzmi jak jakaś nieuchronność – marka elektronicznej konkurencji z lat 80., która zachowała niezależność, wzięła pod swój dach także autorów Blue Monday.

Nieźle odnalazł się w tej formule nowy basista Tom Chapman, młodszy od reszty o pokolenie, co znaczy, że w wieku lat nastu musiał przeżywać wspomniany wyżej utwór. Jest nawet współtwórcą materiału. Lekko postarzona konwencja utworów typu Singularity czy Plastic dopuszcza do skomputeryzowanego świata figury rytmiczne rodem z postpunka, czy też – po prostu – starych nagrań NO. I nawet pozornie tandetne momenty w rodzaju People In the Highline, mają w sobie odrobinę klimatu rave’u z końca lat 80., gdy był zjawiskiem choć trochę subwersywnym, by nie powiedzieć – buntowniczym. A przede wszystkim – tli się w nich dawny ogień. W dużej mierze mamy tu więc po prostu opowieść o powrocie do źródeł, choć gdy bywa snuta tak melodyjnie i z takim wdziękiem jak na przykład w Nothing But the Fool – nie mam nic przeciwko temu.

Być może to, co mnie nuży w Disclosure – brak drapieżności, walki, fakt, że prawie każda piosenka jest tu budowana na dystansie, a nie na zwarciu – jest dziś atrakcyjne właśnie dla tych bardzo młodych odbiorców. Mogę tego fenomenu nie rozumieć. Ale jeśli Disclosure nie mają w sobie dość wyrazistości jako młodzież, z całą pewnością nie będą jej mieli pod dostatkiem jako ludzie dobiegający sześćdziesiątki (Sumner, Morris, znów obecna na pokładzie Gilbert). A co dopiero tacy, którzy odradzanie się wprowadzili wręcz – jak wiemy z prehistorii New Order – do swojego DNA.

DISCLOSURE Caracal, Island 2015, 6/10

NEW ORDER Music Complete, Mute 2015, 7/10 (poniżej tylko remiks jednego z nagrań)