Brzydkie słowo na „i”

Fajny film wczoraj widziałem. No, może nie do końca, ale momenty były. Jeśli rzecz brutalnie uprościć, pół filmu oparte jest na suspensie: czy miss universum obnaży się przed dwoma starszymi panami w drogim szwajcarskim uzdrowisku? Ale ponieważ zdradza to plakat filmu, suspens jest tak naprawdę czekaniem na nieuniknione. Tak naprawdę jednak w filmie Młodość Paolo Sorrentino zamiast w ścieżkę dialogową warto się wsłuchać w dźwiękową. Włoski reżyser bywa dość pretensjonalny w swojej obsesji opowiadania o kontrastach między starością i młodością, ale słucha dobrej muzyki. Do tego stopnia, że pojęcie nowej klasyki zyskuje u niego nowy wymiar.

Nie mam tu na myśli Marka Kozelka, który gra w Młodości maleńką (własną) rólkę i którego piosenkami Sorrentino emocjonalnie łata swój film z gracją godną miss universum. Choć bardzo mi się ta strona filmu podoba i byłem zaskoczony, jak dużo tych piosenek Kozelka w filmie (są w sumie trzy, motyw z jednej się powtarza). Na pewno nie jednak nie bardziej zaskoczony niż sam artysta, który na Universal Themes śpiewał: How the hell did I end up playing myself in an Italian film / Set in a ski town in Switzerland?

Pisząc o nowym wymiarze „nowej klasyki” (nazywanej też „neo-classical”, ale to określenie tępi u mnie kolega z HCH, a jako muzykolog ma swoje powody – neoklasycyzm w muzyce już był) mam na myśli Davida Langa i jego ścieżkę dźwiękową, która stanowi spore wyzwanie, bo główny bohater jest kompozytorem i trzeba mu było doszyć twórczość, która w wiarygodny sposób zilustruje zamożnego człowieka sukcesu, a jednocześnie schowanego pod starczą maską romantyka. Balansujący fenomenalnie na granicy lekkostrawnej klasycznej melodyki, tanich rockowych patentów, muzyki dawnej, minimalizmu i konceptualizmu Lang, jeszcze z tą wyestetyzowaną oprawą wizualną (bo momentami filmy Sorrentino przybierają formę wideoklipów) wyrasta na guru wszystkożernych i dobrze wykształconych Muhlych, Arnaldsów czy Dessnerów. Czyli generacji przed 40-tką, która potrafi docierać do różnych typów publiczności naraz, bo zgłębiła tajemnicę wszystkożerności swoich rówieśników. Uświadomiła sobie i innym, że część wykształconych muzycznie odbiorców ostatecznie przestała się brzydzić muzyką rockową, taneczną czy folkową, odkąd zaczęto ją pakować pod postacią alternatywnego rocka, folku czy elektroniki. A druga część nie brzydziła się nią nigdy.

Pojutrze początek imprezy dla takich wszystkożerców, czyli krakowskiego Sacrum Profanum (program tutaj). W tym roku bardzo spójnego od strony programu, bo Dessnerowie grający Dessnera albo Richarda Reeda Parry’ego, a wcześniej These New Puritans w powiększonym składzie E-X-P-A-N-D-E-D budują coś jak nowo-klasyczna międzynarodówka. Będą wreszcie drony Jóhanna Jóhannssona i nieobraźliwy na pewno dla znawców tematu projekt chopinowski Ólafura Arnaldsa. Wszystko unurzane w aurze, nie wahajmy się użyć tego słowa, młodości. Bo młodość nie jest kategorią z Sorrentino, tak samo jak starość (na szczęście) nią nie jest. Jedyna przewaga młodości w tym wypadku polega na tym, że ci młodsi twórcy nie boją się pewnych rozwiązań, nie boją się łatwych nawiązań do świata zewnętrznego, fuzji gatunków, ryzyka, krytyki, ani nawet kompromitacji. I mam wrażenie, że Lang, który już w programie SF gościł, pokazał młodość jako kategorię pozametrykalną. Jego nowy utwór Just (After Song of Songs), który brzmi jak stary utwór z młodości wiekowego kompozytora, ma szansę wypłynąć na Młodości Sorrentino. Mógłby coś takiego napisać Muhly, może nawet i Dessner, ale Lang bez względu na wiek okazał się lepszy. Hit. Nie mówiąc już o finałowym Simple Song #3, poruszającym, choć zawieszonym w pół drogi między łzawym przebojem festiwalowym a operą. Sacrum i profanum w jednym.

Mariusz Herma wyprzedził mnie właśnie (co nie dziwi, bo pisuje stale o tej sferze) w próbie diagnozowania języka pojęć tej nowej sceny. Hasło „garażowa muzyka kameralna” mi się podoba. Indie – jak być może dało się odczuć – nie lubię. Nie sceny alternatywnej jako takiej, tylko słowa. Więc i zestawienie indie classical brzmi dla mnie naprawdę kuriozalnie. Zresztą niczego za pośrednictwem tej etykietki nie osiągamy, jak pisał Nico Muhly, jedna z czołowych postaci nurtu reklamowanego czasem jako indie classical. Oczywiście Muhly się mylił. Są rzecz jasna niezależne wytwórnie wydające muzykę poważną, ale przecież nie o to chodzi: Parry, Dessner, Greenwood czy Richter nagrywają dla największej z wielkich, czyli Deutsche Grammophon, a to nie jest indie w żadnym razie. Muhly się mylił, bo używając najbardziej absurdalnych pojęć typu haunted chamber czy hipster klasyka (teraz wymyślam) coś jednak osiągniemy: opis fajowości. Podkreślenie, że jedni artyści są fajowsi od innych, co jest dość głupie w ostatnim bastionie muzyki, która wydawała się odporna na spory dotyczące fajności. I głupie w kontekście Davida Langa z filmu Sorrentino. I niepotrzebne w kontekście samej muzyki, która – jako rzecz przystępna – przy takiej dynamice naprawdę opanuje za chwilę świat „poważki” i zmieni porządek, wprowadzi jakieś nowe, nieobecne tu wcześniej masowe hierarchie. Mnie na przykład zespół Copenhagen Phil – występujący na jednej z płyt z muzyką Dessnera – i filmowe skojarzenia z Sorrentino podsunęły kolejne pojęcie, tyle że niełatwe do przełożenia na polski: phil music. Wszystko lepsze niż indie.