Bezpieczne związki

Szczęśliwe małżeństwo w muzyce rockowej jest jak śnieg w maju – pozwoliłem sobie zauważyć jakiś czas temu, pisząc o Kim Gordon w papierowej POLITYCE. Ale gdyby tak spojrzeć na drugą stronę tego całego interesu? Na efekt muzyczny tych co stabilniejszych, bezpiecznych związków w muzyce? O, tu już by było bardziej optymistycznie. Słuchając nowej płyty Low – grupy zbudowanej na solidnym fundamencie mormońskiej rodziny (choć czy odpowiednio solidnym jak dla nas, okazałoby się pewnie przy wyłuskiwaniu chrześcijan na polskiej granicy) – zacząłem liczyć małżeństwa w moich ulubionych zespołach i wyszło mi tego zaskakująco dużo.

Państwo liderzy Sonic Youth – Kim Gordon i Thurston Moore – wprawdzie nie wytrzymało próby czasu i kryzysu wieku średniego, ale jak na rockowe małżeństwo staż mieli potężny. Ba, w ogóle ćwierć wieku to dla pary niezły wynik. A przy okazji wielki dorobek. Pobrali się bodaj w 1984 roku i będąc w tym związku nagrali właściwie wszystkie najwybitniejsze płyty i, co było może ważniejszym fenomenem, żadnej kompromitująco słabej. Stworzyli bardzo charakterystyczny styl, który stał się punktem odniesienia dla innych.

Régine Chassagne i Win Butler tworzą w ramach Arcade Fire liderski związek małżeński od lat 13, co w pokoleniu przed czterdziestką powinno uchodzić za rezultat więcej niż dobry. Jako mąż i żona nagrali wszystkie płyty Arcade Fire. Oceniać można je pewnie różnie, ale żadnej żenująco słabej. Stworzyli też dość charakterystyczny styl – przynajmniej jak na mało oryginalne czasy – i z pewnością stali się punktem odniesienia dla innych.

Grupa Yo La Tengo, o której płycie niedawno pisałem – jeden z bardziej niedocenionych przez masową publiczność zespołów rockowych ostatnich 30 lat – też nie nagrał przez ten czas słabej płyty. No, może jedną czy dwie. Stylistycznie wydają się od lat bardzo spójni, choć to kilka konwencji w obrębie jednego własnego brzmienia. Czy muszę dodawać, że liderzy tej formacji, Ira Kaplan i Georgia Hubley, są małżeństwem?

Uświadomiłem sobie niedawno, że przecież także liderzy mojej ulubionej niegdyś grupy Stereolab – Laetitia Sadier i Tim Gane – choć formalnie małżeństwem nie byli, żyli ze sobą jakieś 20 lat i w tym okresie zamknął się cały dorobek ich zespołu, który (że się tak powtórzę) zasłynął m.in. tym, że nie nagrał słabej płyty. A jeśli, to być może którąś z ostatnich, gdy Sadier i Gane nie byli już razem. Czy muszę mówić, że styliści byli z nich przedni i że naśladowców (dzieci?) pozostawili co niemiara?

Kilka innych ważnych pod względem stylu i dorobku zespołów najlepsze płyty nagrywało tuż po rozpadzie związku liderów, że wspomnę Fleetwood Mac (choć tu łatwo się zgubić, bo na pewnym etapie zespół składał się z trzech par), The White Stripes i Eurythmics. Być może ktoś z Czytelników będzie chciał w tej dziedzinie dorzucić coś od siebie, bo z całą pewnością o kimś ważnym zapomniałem.

W każdym razie ta przydługa wyliczanka nie ma być konserwatywnym peanem na cześć rodziny samej w sobie. Faktem jest jednak, że Alan Sparhawk i Mimi Parker, tworzą założoną w Minnesocie grupę Low od 22 lat i że przez ten czas ich dorobek pozostawał na wyjątkowo wręcz wysokim i równym poziomie, a poza tym stali się w obrębie konwencji tzw. slowcore, czyli grania stawiającego na wolne tempa i proste, wychodzące z rocka rozwiązania, punktem odniesienia. Najważniejszym obok tria Galaxie 500, które zresztą również współtworzyła para, a później małżeństwo (jako duet wciąż blisko slowcore’u) Damona Krukowskiego i Naomi Yang. Czasem więc naprawdę trudno się od takich bezpiecznych związków uwolnić.

No więc właśnie – bezpieczeństwo i stabilność w tej branży buduje kariery na lata, a jeśli łączy się z talentem po obu stronach, ma ciekawe konsekwencje. Styl rozwija się i zmienia powoli, ale konsekwentnie, bez gwałtownych szarpnięć, wątki wracają i łączą się w różny sposób – jak u Low. Każda płyta jest nieco inna od pozostałych, ale te różnice z perspektywy stałych czynników – minimalizmu, pewnej żarliwości (o której zdarzyło mi się już pisać), charakterystycznych dwugłosów w wokalach i bardzo dużym skupieniu na utworach (często pozbawionych refrenów wokalnych, zamiast których mamy instrumentalne refreny) – są zaniedbywalne. Tytuł nowej płyty Ones and Sixes, który najłatwiej byłoby pewnie o tej porze roku próbować odnieść do szkoły, odnosi się właśnie do tego fenomenu – poprzez angielskie powiedzenie Six of one, half a dozen of the other. Czyli: na jedno wychodzi. Choć prezentacja bywa różna, o czym świadczą dwa zupełnie inne w charakterze – ale każdorazowo świetne – koncerty Low w Polsce, ten w Chorzowie w ramach Ars Cameralis, i ten na Off Festivalu.

Poza triem (które uzupełnia obecnie basista Steve Garrington) na nowej płycie pojawia się w dwóch utworach znany z Wilco perkusista Glenn Kotche. Pomaga w No End uzyskać nieco beatlesowski groove sekcji rytmicznej. Ale to nie jest duża zmiana, choć nagranie należy do tych, które najszybciej zostają w głowie. Choć cała pierwsza część albumu składa się ze świetnie dopracowanych i pełnych charakteru piosenek. Klasycznym, emocjonalnym Low w nieco starszym stylu w No Comprende, melodyjnym, eksplodującym w refrenie Spanish Translation, a potem Congregation, które – podobnie jak rozpoczynający płytę Gentle – jest pewnym pomostem z płytą Drums and Guns. Podobnie dopracowana jest końcówka, ze świetnym Lies, dłuższym, mrocznym i hipnotyzującym Landslide, z nieco mocniejszymi odniesieniami do The Great Destroyer, a wreszcie odnoszącym się w dość przewrotny (jak na stereotyp mormonów) sposób do tematyki religijnej DJ. Bardziej płyta niż zestaw nagrań, sześć jedynek takich i pół tuzina innych, co w wypadku tego zespołu sumuje się prawie zawsze w podobnie satysfakcjonujący sposób. Może więc i bezpieczne związki są rzadkością, ale jeśli już żyli długo i szczęśliwie, to zwykle pozostawili po sobie długie dyskografie.

LOW Ones and Sixes, Sub Pop 2015, 8/10