A jednak się kręci!

Tak sobie pomyślałem, widząc tłum na koncercie The Necks na głównej scenie Teatru Powszechnego. Miejsca sprzedano bodaj na jakieś dwa tygodnie przed występem (sam załapałem się na jedne z ostatnich), więc ludzi było pewnie ze trzy razy więcej niż poprzednio w Laboratorium w CSW, a za mną bywałe towarzystwo wesoło gawędziło o tym, że (tu machanie smartfonem i ton zdumienia w głosie) „popatrz, jest lista najpopularniejszych utworów: godzina jeden, godzina osiem, 49 minut…” i że „byłam na stypie Leszczyńskiego”. Wiem, co sobie możecie pomyśleć, ale cały teatr później – pomijając kilka minut walki maruderów z drzwiami i nerwowe kasłanie – siedział i słuchał, a ja tam uważam fakt poszerzania niszowej publiczności wartościowego zespołu za pozytyw, sytuację, do której raczej – jeśli spojrzeć na to trzeźwo – chcielibyśmy dążyć. Przywiezione przez grupę płyty (dużo – głównie chyba sprzedawana na części zawartość nowiutkiego ośmiopłytowego boksu archiwaliów „The Necks” wydanego przez ReR) w przerwie schodziły jak bajgle na dworcu w Krakowie. Sprzedawczyni nie nadążała odhaczać tytułów na liście. Warszawa okazała się więc po latach zalotów łaskawa dla grającego od prawie 30 lat australijskiego tria.

Zespół dał świetny koncert w dwóch częściach: pierwsza kojarzyła mi się z repetytywnym, opartym na gęstej partii fortepianu „Athenaeum” znanym z koncertówki sprzed lat. Druga była oparta na mocniejszych groove’ach kontrabasowych i – jak się wydaje – skrajnie wyczerpującej, ale za to metronomowo równej partii perkusji Tony’ego Bucka. Ta była nieco dłuższa, trwała chyba niemal 50 minut, które owszem, w paru miejscach dałoby się poddać lekkiej edycji, ale przynajmniej mieliśmy dwa bardzo różne przykłady improwizacji The Necks. No bo z kolei ten pierwszy, był bardzo jednostajny, wręcz hipnotyczny. Przyszło mi nawet do głowy, że – jak to bywa – różnica między improwizatorem a jego publicznością jest taka jak między hipnotyzerem a obiektem hipnozy. Hipnotyzer nie jest w stanie zahipnotyzować sam siebie i tak samo zespół grający te minimalistyczne, powtarzające się frazy, nie jest z pewnością w stanie (choć poprzedni koncert mieli, zdaje się, poprzedniego dnia) osunąć się na skraj drzemki, a publiczność – już tak. Mózg improwizatora, nawet jeśli chodzi tu o improwizację opartą na bardzo powolnych transformacjach fraz muzycznych, figur, jest aparatem pracującym z intensywnością mózgu szachisty (albo gdzieś w okolicach – polecam tu jak zwykle książkę „This Is Your Brain on Music” Daniela Levitina), podczas gdy odbiorca odpływa sobie w sferę wrażeń zmysłowych.

Jutro na Polifonii specjalny wpis na temat Record Store Day, więc jeszcze małe ogłoszenie, której wklejam również na facebooka warszawskich obchodów RSD:

Drodzy wydawcy/wystawcy! Blog Polifonia – jak zwykle wspierający RSD – oferuje szansę ogłoszenia światu Waszej obecności na Record Store Day w Warszawie: jeśli chcielibyście zapowiedzieć od 1 do 3 premierowych tytułów, na które chcecie tego dnia zwrócić szczególną uwagę klientów, to proszę o wysłanie takiej listy mailem na adres bartek.chacinski(tu-małpa)gazeta.pl (w tytule maila: RSD) albo poprzez wiadomość na FB. Dodajcie ADRES WWW, pod który ma linkować informacja o Was. Żadnych opłat, ukrytych kosztów itd. Przekażcie to info dalej. Akcja trwa dobę i zamykam ją w czwartek w południe i jeszcze w czwartek ukaże się wpis o RSD na Polifonii. Na maile/wiadomości nie będę odpowiadać.

Jedną z polskich nowości, które powinny być do nabycia w dobrych sklepach przy okazji RSD jest album MazzSacre, nowego projektu Jerzego Mazzolla, który jest kolejnym krokiem stopniowego odbudowywania pozycji na scenie tego klarnecisty i kompozytora – a nawet, jak już niektórzy zauważyli, być może próbą budowy nowego bandu w typie Arhythmic Perfection. Nawet tytuł płyty – „+” – jakoś miło do tych starych czasów nawiązuje. Mimo że całość rozłożona była w czasie – zrealizowana została w trakcie sesji studyjnych w ciągu bodaj trzech lat, a skład koncertowy formacji będzie trochę inny.

Na „+” – poza Mazzollem – grają (kontra)basista Shanir Ezra Blumenkranz, perkusiści Jacek Stromski i Oleg Dziewanowski, puzonista Piotr Dunajski, saksofonista Mariusz Kawalec i Radek Dziubek odpowiedzialny za elektronikę. Miksował (co ważne – zaraz się rzecz wyjaśni – Michał Kołowacik, czyli Echo Deal). Podwójna wersja albumu zawiera niezły, choć nagrany w jakichś zupełnie zaskakujących okolicznościach koncert – w tym wypadku bardziej bonus, wypada się skoncentrować na zasadniczej płycie, z łatwym do uchwycenia konceptem siedmiu grzechów głównych – bo to od nich wzięły tytuły kolejne utwory. Pierwszy, „Lust”, z partią oud w wykonaniu Blumenkrantza – ważnego muzyka z okolic Zorna – trochę mnie zirytował eklektyzmem i chaosem. To niełatwe wejście w dobry album, które dla jednych będzie wpuszczeniem na głęboką wodę ponadgatunkowych koncepcji lidera, a dla innych może być po prostu najsłabszym momentem na płycie.

Dużo lepiej jest od „Gluttony” zdecydowanie prowadzonego przez miękki groove basowy z linią melodii podporządkowaną z kolei klarnetowi Mazzolla. Idea gry z dwoma perkusistami w składzie, którzy dodatkowo – o ile dobrze zrozumiałem tę koncepcję – mieli dogrywać swoje partie oddzielnie, jeden do linii klarnetu, drugi z basem, to koncepcja ryzykowna, ale w paru momentach sprawdza się świetnie, a w większej części płyty po prostu nie zawadza. Dla mnie najlepsze momenty to jednak te, gdzie wrażenie grania live jest przemożne, gdzie słychać w tle pełny, zdyscyplinowany zespół akustyczny z bardzo dobrze wtapiającą się weń elektroniką (słychać doświadczenia Radka Dziubka z Innercity Ensemble), ale mamy też bezdyskusyjnego lidera – i takim utworem z pewnością jest rewelacyjny „Wrath”. Drugim najjaśniejszym punktem programu jest finałowy „Pride”, gdzie zespół ścisza się do poziomu bardzo delikatnej pracy nad brzmieniem, słychać znów wkład Dziubka, a Mazzoll w zabawach prezentujących rozszerzone techniki gry na instrumencie ciekawy jest nie od dziś. A ja pozostaję z ciekawością jak ta jego praca w dużym zespole, z nowymi pomysłami i nowymi muzykami, co jak zawsze u Mazzolla cieszy, będzie się dalej rozwijać.

MAZZSACRE +, Instant Classic 2015, 7/10