Jak poznałem prawdziwą wagę muzyki
Pozwoliłem sobie zniknąć na moment bez słowa, ale przeprowadzka to nie trzecia czy czwarta, ale chyba druga najbardziej stresująca rzecz w życiu (jeśli za pierwszą uznamy śmierć najbliższych). A kto kiedykolwiek przeprowadzał swoje płyty, ten wie, ile potu, naderwanych mięśni i przekleństw rzucanych przy kolejnych kartonach kosztuje to, co się samemu sobie zgotowało przez jakieś 25 lat gromadzenia. Uświadomiłem sobie, że obcowanie z muzyką może grozić nie tylko głuchotą, ale i przepukliną. Zobaczyłem płyty zapomniane, zobaczyłem słabe, ale ważne z jakiegoś dziwnego, nie wiedzieć czemu utrwalonego przez lata punktu widzenia, zajeżdżone i ledwie odpakowane. Zobaczyłem najlepiej oceniane płyty lat 90., które czas bardzo przewartościował i nabrałem takiego dystansu do materii, że nawet gdybym miał czas (a okres pakowania mi go odebrał całkowicie), tobym nie chciał nic pisać. Z kolei teraz, kiedy już usiadłem na nowych śmieciach, chętnie bym sięgnął po coś do słuchania, ale cała muzyka leży w kartonach z systemem dostępu takim, że doceniam Spotify i konkurencję. Albo raczej: doceniłbym, ale z Internetem pod nowym adresem też są kłopoty.
Oczywiście w kilku wolnych momentach przypatrywałem się dość ostrej dyskusji, która przetoczyła się przez ten blog. Być może jednej z najostrzejszych z dotychczasowych, choć – jak widać – tak mocne i radykalne emocje budzi już bardziej religia niż muzyka. Uświadomiła mi ta sytuacja również to, że w wersji cyfrowej, blogowej, też zostawiam za sobą taki sam ciężki ślad entropii jak z tą kolekcją płyt, co rusz dodając coś do ogólnego nadmiaru spostrzeżeń, myśli, informacji.
W maju minęły 4 lata, od kiedy prowadzę ten blog. W lipcu będzie siedem lat od startu nieco dziś zmarginalizowanego Wyżu Nisz. Niemało się przez ten czas wydarzyło – ok. 900 wpisów, łącznie ponad 2,2 mln odsłon ponad 10 tys. komentarzy i ponad 2 tys. tagów. Nauczył mnie ten okres dużo. Sprawdziłem między innymi, że publiczność rzeczywiście rośnie wprost proporcjonalnie do zawartości kontrowersyjnych tematów, przynosząc wtedy zawsze komentarze dotyczące tego, że temat zbyt krzykliwy i kontrowersyjny. Generalnie im dalej od samej muzyki, tym publiczność większa, tę nową przynoszą wpisy o tzw. dupie Maryni (lub szczuciu cycem) i prawie zawsze finał dyskusji pod takim wpisem okazuje się mocniejszy niż przy czysto muzycznych wpisach, nie mówiąc już o tym, że te czysto muzyczne interesują tylko najbardziej dociekliwych. A ci często w najmniejszym stopniu potrzebują doradztwa muzycznego, bo sami dobrze wiedzą, czego chcą. Byli tacy, którzy zaglądali tu tylko po to, by upomnieć, że temat, który poruszam, oznacza ostateczne zejście tego bloga na manowce. Paradoksów w tym okresie naliczyłem więcej – byli tacy, którzy komentowali posty pod kilkoma różnymi pseudonimami (administrując stroną, widzę adresy IP komentatorów), albo świetnie orientujący się w sprawie pasjonaci, którzy śledzili moje wpisy, nie ujawniając się przez całe lata – być może przez wyrozumiałość, za co jestem bardzo wdzięczny. Byli tacy, którzy sygnalizowali mi literówki jeszcze zanim zdążyło na dobre zniknąć okno edytora (dzięki!) i tacy, którzy wracali tu za każdym razem. Dumny jestem, że mimo nacisków nikogo dotąd nie zbanowałem całkowicie. Ostatni miesiąc był pod każdym względem wyjątkowy, zebrałem dużo głosów krytycznych, ale trendów te głosy nie zmieniły – dalej liczy się szukanie wspólnego mianownika, a dyskusję wywołują z reguły ogniste kwestie pozamuzyczne. Inaczej być pewnie nie może. To nie jest z mojej strony tłumaczenie – to raczej stwierdzenie dość oczywistego faktu, tak działamy.
Pod względem siły kontrowersji muzyka – szczególnie ta instrumentalna – waży już stosunkowo niewiele, mniej na pewno niż te wypełnione płytami kartony. I dlatego pewnie dalej będę się starał zwrócić uwagę na te czułe miejsca muzyki, gdzie w jakiś sposób twórczość dźwiękowa przecina się ze sferą obyczajów, polityki, społeczną. A te miejsca przemieszczają się dość szybko i czasem trudno za nimi nadążyć.
Mam wrażenie, że nie nadążyła kanadyjska grupa Fucked Up, należąca ostatnimi czasy do moich ulubionych. Szczególnie za sprawą albumu „David Comes To Life”. Ich nowa płyta „Glass Boys” to rzecz nawet w połowie nie tak epicka jak tamten album. Z klimatów The Who zostały tylko pojedyncze zmiany tempa, reszta tkwi w dość czytelnej formule hardcore’a. Jeśli są skoki w bok, to bardziej w stronę garażowego melodyjnego grania Dinosaur Jr – symbolem tego jest zresztą udział J Mascisa w nagraniu płyty Kanadyjczyków. Ogólnie jednak poszczególne utwory uległy uproszczeniu, riffy są mniej finezyjne, choć w tych ostatnich ciągle udaje mi się jeszcze zauważyć coś bardzo autorskiego. Nie uświadamiałem sobie np., że drugi plan gitar w Fucked Up pracuje rytmicznie często trochę jak kościelne dzwony (por. np. „Paper the House”), choć z drugiej strony i to przecież jakoś współgra z rytuałami koncertowo-wspólnotowymi ojca Damiana, czyli malowniczego wokalisty zespołu, Damiana Abrahama. Lubię ten zespół, ale czy aż do tego stopnia, żeby sobie kupić tę płytę na winylu? Nie po tym, co przeżyłem w ostatnich dniach. Są różne formaty przedmiotów, które zatruwały nam życie. Na pewno łatwe do stłuczenia szklanki i stare garnki. Na pewno w czołówce znalazłyby się komiksy. Waga winyli jest jednak w przeprowadzkowych warunkach nie do pobicia.
Fucked Up byli jednak wśród tych wykonawców, którzy odmóżdżającym czynnościom zmiany mieszkania nadawały tempo. I doprowadziły mnie do naprawdę trudnego – wierzcie lub nie – nowego wpisu. Ciąg dalszy nastąpi. A dziś wieczorem zapraszam do słuchania radiowej Dwójki, na antenie której spotkam się z organizatorami Monotype Fest. To będzie w najbliższy weekend niezła alternatywa dla Orange Warsaw Festivalu.
FUCKED UP „Glass Boys”
Matador 2014
Trzeba posłuchać: od „Paper the House” do „Led By Hand”.
Komentarze
They’re fucked up.
Przeprowadzałem się pół roku temu. Winyli nie mam zbyt wiele, bo ok. 200, ale kląłem okrutnie wnosząc je na drugie piętro.
Nowe Fucked Up podoba mi się chyba jeszcze bardziej niż „David Comes to LIfe”, własnie dlatego, że jest krótsze i łatwo wchodzi na jeden raz.
brrr… zabrzmiało niczym pożegnanie
… a przeprowadzki – koszmar tym większy jeśli wyciągniętym z otchłani szaf i pamięci artefaktom chce się poświęcić choć chwilę refleksji, przewartościować ich znaczenie, ocenić przydatność, jeszcze raz dotknąć, skosztować, czy przywrócić użyteczności codziennej. A później jeszcze spakować, rozpakować, upychać w pudłach, upychać w samochodach i dźwigać po schodach. No i jeszcze rozkładanie, ustawianie, obmyślanie klucza do katalogizacji (alfabetycznie? gatunkowo? chronologicznie? kolorystycznie?!)
Jedyna satysfakcja – po umeblowaniu przeglądać się w tych wszystkich skarbach.
Szkoda, ze nie ma kapeli o nazwie – Fuck It. To fakt , ze to byl nie typowy wpis jak na autora, ktory reprezentujac europejskie standardy review’erstwa muzycznego dostosowuje sie do polskiego realu. Nie chce aby to okreslenie bylo zarzutem o konformizm, to po prostu zdrowy realizm. Rozumiem, ze to bylo wstrzasajace. Dolozmy do tego jeszcze rewelacje ‚profesora ginekologii’. To budzi po prostu przerazenie dla osoby jak ja, ktora jest poza Polska od wielu lat. Osobiscie, lubie wpis o Nutini’m (nie spotkal sie ze zrozumieniem). Nie jestem zaskoczony. Nie mam aktualnie zbyt wiele czasu aby kontynuowac krucjate na rzecz indie pop, surf pop, dream pop, shoegaze pop. chillwave (ostatnia EP Jamie XX pokazuje , ze ten gatunek nie umarl, wymaga po prostu wiele od artysty) na blogu autora. Nie bez dumy dodam, ze jestem na ‚Chacinskim’ od jesieni 2007. Przejscie na Polifonie bylo mala rewolucja. Autor przetwal kryzys blogosfery. Gratuluje wyjatkowo niepopularnego wpisu, choc przyznam , ze dla mnie, osobiscie, to nie jest najlepszy wpis. Rozumiem jednak, ze autor nie mial wyboru i musial stosowac specjalne srodki. Wielki szacunek i wielkie dzieki za cala wiedze o ktora moglem sie wzbogacic. Ot, tak. Za free. Milo mi sie slucha Little Dragon i ‚Killing Me’ just killing me. Nie rozumiem tez dlaczego nie mam Lany w premierach 2014. Dostala od Petridis’a 4 stary dzisiaj (jest dostepna w sieci od dzisiejszego ranka). Wszystkiego najlepszego na nowym miejscu.
„ten wie, ile potu, naderwanych mięśni i przekleństw rzucanych przy kolejnych kartonach kosztuje to, co się samemu sobie zgotowało przez jakieś 25 lat gromadzenia.”
Dlatego kosz na smieci jest najlepszym przyjacielem czlowieka, a „music is in the air” na szczescie.
Przeprowadziłem się prawie 3 lata temu,na szczęście moje CD poza jakimś jednym pęknięciem pudełka bardzo dobrze zniosły długą wielogodzinną podróż ciężarówką.Jeszcze bardziej bałem się o sprzęt grający ale też zniósł to dzielnie.Większy problem to samo słuchanie płyt w nowym miejscu bo krajobraz ma np wielkie znaczenie i widok za oknem.Trzeba się przyzwyczaić.
Witam Pana Gospodarza,
przeprowadzki u mnie , moze mniej uciazliwe, wynajalem samochod z ludzmi (pudla- kilkadzisiat – oznakowane do konkretnych pomieszczen i pieter)…ale, to tylko polowa. Najbardziej uciazaliwe jest ukladanie ksiazek i plyt (duzo winylow z lat 80 wyrzucilem, zostawilem tylko te, do ktorych jestem jakos przywiazany – Chicago blues, Zappa ui jakies unikatowe egzemplarze (Presley, Beatles) – sprzedawac nie ma sensu, za wielu zachodu a i zaden zysk – w second handach zawal sie tymi plytami). CD tylko zostawiam te, ktore lubie a reszte rozdaje – dostaje czesto darmowe egz. Niegdys odwiedzilem pewnego ENTUZJASTE winylow, chyba rekordzista nie tylko w Szwecji, z niebagatelna iloscia ponad 120 tysiecy egz (mial w spadku po jednym radiowych prezentwrow szw., ktory gral w radio muzyke pare dziesiat lat – od twardych stone az po wspolczesne kolorowe winyle – jakiez bogactwo wydan i jakiz czesto kicz graficzny.
Przeprowadzki sa dobre (?), by wiele rzeczy sie pozbyc, chociaz fakt kosztuje wiele emocji. W przeciwnym raziete wszystkie przedmioty tylko zmieniaja miejsce i nawet po wielu latach odkrywa czlowiek cos ,czego juz nie moze przypomniec pochodzenia.
A na koniec nostalgiczny remaster LED ZEPPELIN, wyszedl wlasnie przed paroma dniami (Atlantic) trzy klasyki tego zespolu: Lez Zeppelin, Led Zeppelin II i LED ZEPPELIN III – Jimmy Page jest animatorem tego wydania. Jest Box Deluxe, winyle, cd, HD – czyli do wyboru dla kazdego.
Robert Plant niegdys wyznal (rok bodajze 1988), ze jego najbardziej ulubionym utworem byl: KASHMIR.
Moim skromnym zdaniem, Bartku, jeśli którąkolwiek z płyt Fucked Up warto mieć na winylu (a przecież na winylu z definicji i w dosłownym tego słowa znaczeniu warto), to właśnie „Glass Boys” w wersji deluxe, czyli z dyskiem zawierającym wersję albumu z o połowę wolniejszą perkusją. Ale jako fan pewnie doskonale wiesz o tym wydawnictwie – zresztą jest ono dostępne również w streamingu.
do transportu CD najlepsze kartony po papierosach. Pasują idealnie na 4 bloki.
Mnie się 4 lata temu przydarzyła powódź. Nawet nie było mnie w domu, przyjechałem na gotowe
Największe dramaty wtedy: książki, i to nawet nie ze względu na ich zawartość, choć czasami trochę. Waga, to waga mokrych książek mnie zabiła.
Płyty się potopiły, próbowałem myć, zostawiać tylko dyski, co się udawało, natychmiastowo katalogowalem na 2 twardych dyskach, kupując uprzednio dobrej jakości DAC’a. Po 2 miesiącach czyszczenia przysięgałem sobie, że już w życiu żadnej płyty nie kupię, do niczego się emocjonalnie nie przywiążę. Wytrzymałem 2 lata, pożyczając, ściągając, kupując online. Płyt nie doczyściłem do dziś, leżą w workach w garażu. Jedyne czego mi żal to starych płyt z Obuha i blaszaków z Chain Reaction, ale i to niewiele, bo właściwie to po co mi one?
Nigdy ich nie sprzedam, już prędzej rozdam. Biokinetiks słucham z wydania z Type’a, bo wyciągnięcie płyty z blaszaka zawsze było ogromnym ryzykiem. Jeśli już sięgam po płytę, to i tak łatwiej i wygodniej jest mi sięgnąć do jej kopii na twardym dysku.
Płyty kupuję nadal, sam już nie wiem po co.
W tym roku znowu nie było różowo, więc na wszelki wypadek wyniosłem wszystko wyżej. Teraz trwało to moment. Spakowałem DAC’a, 2 hdd, kilka wielgaśnych toreb z ikei z płytami i po sprawie.
Jedyne czego żałuję do dziś bardzo to zdjęcia. Nigdy prawie ich nie oglądałem, ale i tak żałuję.
A przeprowadzka dobra rzecz. ccleaner live
Ach te nazwy. Był kiedyś taki zespół Przejebane w Lublinie…
U mnie trwa w najlepsze zrzucanie płyt do 24/96.
Uprościłem katalogowanie, 1 strona płyty = jeden plik. DS Audio i smartphone do obsługi serwera. Wreszcie nie ma stresa o igłę i płytę, gdy dziecko zapragnie posłuchać sobie, dajmy na to, Johnnego Casha czy innego Radiohead.
Życie jest piękne.
Pozdrawiam!
ARCADE FIRE – zagrali w piatek 13 (?) w sztokholmskim tivoli (Gröna Lund), 12 000 (1h45min), chyba duzo publiki(?) – kiedys na Marleyu bylo w r 1980: 32.000! Dziesiatka muzykow z Montrealu na duzej scenie w glownej roli z Win Butlerem z konfetti i karnawalowej atmosferze – widac, ze wizyty Régine Chasagne na Jamajce i Haiti nie poszly na marne i karaibskie rytmy wspolpgraly z piekna sloneczna atmosfera. Pulsujace disco, pozniej reggae „Lightbulb eyes” i Butler pozycza kamere od fotografa do refrenu: „what if the cameras really do take your soul” i do rytmu dwoch konga pozostali to skrzypce, bas, gitara, trabka, ksylofon, trombon i rozne elektronicze gadzety.
To czwarty koncert w Szwecji (2005 pierwszy) i juz nie ten sam entuzjazm. Ze starych
albumow „The Neon Bible”, duet malzenski Butler&Chassagne w „It´s Never Over” a nastepnie przy syntezatorach „Sprawl II”, chyba najlepsza kompozycja 1o.lecia. Nie zabraklo tez… cover ABBY „Chiquitita”. Przy okazji opowiedzial Win Butler jak szybko zapoznal sie ze szedzka kultura, kiedy w taxi kazano mu zapiac pas na tylnym siedzeniu podczas, kiedy obok przejazdzaly karawany samochodow z tegorocznymi pijanymi maturzystami.
„Here comes the night” i znowu karnawal jak na Copacabana i konga, ktore nieco klocily sie z pozostalymi intsrumentami. Na szczescie zakonczenie z mesjanskim „Wake Up” ratuja final. Bylo rozrywkowo ale moze za malo gigantycznie.
PS teraz czekam na Boba Dylana, 17 lipca ( w ostatnim Uncut, co nieco o nim)
Ja na razie się trzymam i nie planuję przejścia w sferę wyłącznie cyfrową z muzyką. Ale wiadomo – ja nie czuję mięty do winyli, więc ‚tylko’ CD mam. I choć się niedawno przeprowadzałem, to ani przez chwilę nie pomyślałem, że na cholerę mi ten ciężar 🙂
A że mieszkam na 6 piętrze, to powodzi się nie boję 😉
Może trzeba do każdego postu dodawać jakieś 3 zdania na kontrowersyjny temat niezwiązany z płytą, to będzie klikalność i komentarze – nawet pod recenzjami improwizowanej muzyki instrumentalnej 😉