Wszystkiego najlepszego życzę…

…bohaterom kompilacji „Don’t Panic We Are From Poland” (Warner). Bo postanowiłem przed Świętami zauważyć te różne dobre rzeczy w muzyce różnych polskich artystów, a ta jedna płyta pozwala mi załatwić problem hurtowo. Mamy tu kilkadziesiąt nazwisk (jeśli osobno rozliczyć wszystkich członków zespołów) różnych zdolnych i dość młodych ludzi. Od Rebeki, przez The Dumplings, po Mikromusic. Z Brodką, Noviką i Bokką po drodze. I kogokolwiek teraz nie wymienię, poczuje się pewnie odtrącony, więc odsyłam do pełnej tracklisty, którą znajdziecie na pewno gdzieś na tym fanpejdżu. Rzecz – do razu dodam – nie ma nic wspólnego z dość jednak nieudaną płytą Tymona & The Transistors o tym samym tytule, no ale tam nazwę widziałem po raz pierwszy. Dziś „Don’t Panic…” jest rodzajem akcji promocyjnej polskich muzyków rozrywkowych, prowadzonej w różnych miejscach (do tej pory 40 wydarzeń w 14 krajach) z myślą o podboju przez nich świata. Stąd też Kari, Fismoll, Coldair – kolejni wykonawcy dość dobrze przygotowani do eksportowania własnych piosenek o tyle, że tworzą muzykę o dość globalnym charakterze. Choć największe szanse pozostają – jeśli już mówimy o trackliście „Don’t Panic…” – i tak przy formacji Bokka. Ten okładkowy króliczek, zaprojektowany przez Tomo Żyżyka, ma też charakter całkiem uniwersalny (i sygnalizuje tryb namnażania się talentów na polskiej scenie), ale dziś nie mogę na niego patrzeć inaczej, jak tylko dobry pretekst, żeby tej płyty posłuchać w okolicach świąt wielkanocnych.

Marii Sadowskiej, która wydała zgrabną i ładnie zrealizowaną płytę „Jazz na ulicach” (Sony), gdzie przez moment dialoguje wokalnie z Urszulą Dudziak, pokazując jasno pewną ambicję wpisania się w jak zawsze trudny rejon między jazzem a muzyką klubową czy nawet popem (mógłby być w tym tytułowym nagraniu jednak jakiś dobry wibrafonista zamiast sampli). Pewnie w żadnych innych okolicznościach bym tu nie napisał. A tak święta, jesteśmy dla siebie serdeczni i mili, no i prawda jest taka, że usłyszawszy taki jazz w restauracji, nie wyszedłbym przecież od razu na ulicę.

…grupie Merkabah, której recenzję (płyta „Moloch”) zaczynałem już parokrotnie, odpływając gdzieś po drodze z nurtem nieźle rozwijającego się albumu. Mieszane uczucia wywołuje u mnie początek, sugerujący rozkrok między Crimsonem, free jazzem i estetyką RIO (plus więcej instrumentów dętych) a łojeniem z okolic Neumy. Za to świetnie się akcenty rozkładają w dwuczęściowym „Hilasterionie”, a potem mocnym akcentem wydaje się końcowy „Ah! Ca Ira!”. Dużo hałasu wymaga niesłychanie selektywnej produkcji, a pod tym względem miałbym trochę wyższe wymagania. A może mi głośniki „mulą”? Za to edytorsko płyta prezentuje się pięknie, co niestety pociąga za sobą pewien problem – fakt kompletnej nieczytelności informacji, więc nie będę wam zawracał głowy tytułami czy nazwiskami tych, którym dobrze życzę.

…grupie We Call It A Sound, która przysłała mi już kolejny, trzeci swój album „Trójpole” (WCIAS) i trochę mnie zaskoczyła, budując początkową część nowej płyty na zimnofalowych, nieco po peerelowsku brzmiących gitarach i impresyjne teksty wykonując w całości po polsku. A gdyby poszli zdecydowanie w stronę „Na dalekiej”, mogliby się nawet ubiegać o Folkowy Fonogram Roku. Ciąży na WCIAS jakieś brzemię drugoligowości, przydałaby się tej płycie mocniejsza wizja producencka i ostrzejsza selekcja utworów, ale to w ramach dobrych (mam nadzieję, że niekoniecznie pobożnych) życzeń.

Micromelancolie, czyli projektowi Roberta Skrzyńskiego, ostatnio tak aktywnemu, że z trudem za nim nadążam. Bo współpracą z Mią Zabelką w utworze „It Doesn’t Belong Here” (tak też nazywa się cała płyta) pokazał mi zupełnie nowe pokłady swoich umiejętności. Przetworzone skrzypcowe brzmienia Austriaczki dają naturalny napęd polskiemu artyście, dodają masy nagraniu i słychać, jak wielką rolę, nawet w tak samotniczej konwencji jak okolice ambientu, dark ambientu i muzyki dronowej, odgrywa kooperacja i wymiana poglądów. Mroki uroki tego utworu powinny wystarczyć za rekomendację, do pięciu minut „Wedding Songs and Funeral Laments” podchodzę raczej w kategoriach przygotowania, wprowadzenia.

…Tomkowi Gadeckiemu i Marcinowi Bożkowi, czyli duetowi Olbrzym i Kurdupel, który płytą „Work” zadebiutował właśnie w dobrym miejscu (czyli pojawił się tu po raz pierwszy – ale ma już na koncie płyty wydane gdzie indziej) – katalogu Kilogram Records. Zestawienie gitary basowej i saksofonu tenorowego w wersji free to nie jest rzecz dla każdego, ale podobno powinno się panów słuchać i oglądać zarazem, najlepiej na koncercie, więc życzę sobie, żeby się nadarzyła jakaś sposobność niebawem.

…wszystkim pozostałym, którzy wysłali mi w ostatnim okresie tyle linków do swoich nowych płyt i samych płyt, że gdybym miał ich wszystkich posłuchać i opisać, z pewnością nie miałbym świąt.