Człowiek z banału

Wczoraj puściłem sobie niechcący Todda Terje na zwolnionych obrotach – winyl jest nagrany na 45 rpm, u mnie było 33 rpm. I dosłuchałem do połowy – aż do pięknej wersji piosenki „Johnny & Mary” z udziałem Bryana Ferry’ego, który w tej beczącej, zwolnionej wersji był już trudny do zniesienia. I pomyślałem sobie, że w sumie cały album słuchany na dwa sposoby może mi starczyć na dłużej, bo jak coś jest sympatycznym, funkującym disco z pogranicza obciachu i geniuszu na 45, to na 33 ma szanse być kanapową, dalej lekko przeestetyzowaną muzyką wolnego tempa. Raz tak, raz tak. „Wygląda jak Piotr Rogucki” – chłodno oceniła okładkowy rysunek żona, która Roguckiego wprawdzie nie słucha po nocach, za to widziała go w „Must Be The Music”, a kto raz widział Roguckiego, ten twarz tę będzie miał przed oczami wciąż i wciąż. To trochę może zaburza obraz płyty „It’s Album Time”, ale i tak – co mi tam – spróbuję wam ją wcisnąć przed świętami, skoro już sam kupiłem.

Pierwszy news związany z Toddem Terje był kiepski: Amazon UK przestaje wysyłać do Polski za darmo. Wyobraziłem sobie te setki Toddów Terje pakowanych i rozsyłanych z centrali Amazona – to w końcu ciężki, podwójny winyl bez dystrybucji w Polsce (poprawcie mnie, jeśli się mylę – chętnie zareklamuję dystrybutora). Setki kolorowych wąsatych wizerunków kolejnego po Prinsie Thomasie (nowa płyta niebawem) i Hansie-Peterze Lindstrømie norweskiego producenta muzyki tanecznej tworzonej w oparciu o disco i house. Tyle że przenoszącej te proste taneczne rytmy w sferę kosmosu, lekkiej psychodelii, czasem podbarwionej kiczem. No więc za tę przesyłkę Amazon pobrał tym razem opłatę, a ja siedziałem i przed otrzymaniem paczki nerwowo podsłuchiwałem w streamingu, robiąc sobie w głowie notatki.

To disco w „nowej” i „kosmicznej” wersji najczęściej jest po prostu tą samą, silnie zrytmizowaną muzyką, której jednak momentami trochę się odbija przetrawionym wpływem minimalizmu – zapętla się na całe minuty, robiąc wrażenie, jak gdyby płyta się zacinała, albo jakiś element naszej rzeczywistości ulegał lekkiemu zaburzeniu, modyfikacji. Czyli disco z wkładką z Reicha i może jeszcze krautrocka. W wersji Todda Terje – pseudonim na cześć Todda Terry’ego, a sam artysta działa również m.in. jako Chuck Norris – brzmi to nieco lżej i bardziej frywolnie niż u Lindstrøma. Terje nie lęka się kiczu, nie boi się syntezatorowych szarży („Preben Goes to Acapulco”) ani sięgnięcia po zbanalizowane w muzyce house latynoskie naleciałości („Svensk Sls”). Dynamikę w swoich utworach potrafi budować – jak to w muzyce house – prostą modulacją („Strandbar”), albo zagęszczając partie perkusyjne („Oh Joy”), jak ostatnio u Daft Punk. Zresztą w ogóle swoją płytą Terje pokazuje, że lekcję ostatniego DP odrobił.

Gdy już Terje do mnie trafił w wersji płytowej, słuchałem go na przemian z wydaną właśnie muzyką Andrzeja Korzyńskiego do „Człowieka z marmuru” (oczywiście w Wielkiej Brytanii, nakładem Finders Keepers – piszę o tej płycie oddzielnie w „Polityce”). I nie sposób uciec od porównań. Niektóre fragmenty „It’s Album Time” (np. „Leisure Suit Preben”) mają urok muzyki filmowej z lat 70., oczywiście w podobny sposób wykorzystują „smyczkowe” brzmienia, a do tego prowadzą długie melodie w leniwy, staroświecki sposób znany z soundtracków Vanniera czy Barry’ego, a potem z nagrań Stereolab czy Air. Na 33 obrotów będzie to słychać jeszcze dobitniej. Trudno tego nie polubić, nawet jeśli zalatuje banałem. To jest tak, jak z pytaniem, które z głupia frant zadał mi dziś jeden z kolegów redaktorów: „Czy lubisz wiosnę?”. Co na to powiedzieć? Nie lubić muzyki Terjego mogą tylko ci, którzy obruszyliby się na takie zadane przy obiedzie pytanie o wiosnę. Albo o życzenia świąteczne.

TODD TERJE „It’s Album Time”
Olsen 2014
Trzeba posłuchać: w święta.

Todd Terje na SoundCloud.