10 płyt, czyli poradnik (marzec 2014)

W ciągu ostatnich dni nastrój zmieniał się od euforii (Stonesi w Polsce!), przez konfrontację z faktami (Stonesi jednak w Izraelu, więc co z tą Polską?) i wzburzenie (Stonesi w Polsce zabierają rynek polskim artystom!), aż po pretensje publiczności (oddajcie nam Stonesów w Polsce, ktoś zabrał nam koncert!), dla której czasem lepiej by było, gdyby nie wiedziała, co traci. Najpierw w tym szumie zagubił się fakt, że Bob Dylan przyjeżdża do Doliny Charlotty (a skoro przyjeżdża do Doliny Charlotty, to znaczy, że Stonesi spokojnie by mogli do Stodoły, więc oddajcie nam…), a teraz – że Jack White został właśnie headlinerem Open’era, co pewnie będzie istotne dla tych, którzy mieli tę przyjemność i uznają występ The White Stripes za jeden z kilku najlepszych w historii gdyńskiej imprezy (ale dlaczego to nie Jagger, przecież były jeszcze szanse, co z tą Polską?). Jak niżej podpisany. A oto jeszcze 10 spośród licznych mniej lub bardziej udanych płyt zagubionych w marcu.

Joan As Police Woman na jednej stronie kompaktu i czterech stronach winylowej płyty (opisanych odpowiednio jako J, A, P i W) „The Classic” (PIAS) pokazuje repertuar dość przewidywalny, osadzony w soulu, chwilami nawet gospel, ładnie wykonany i napisany – jak to u artystki bywa – na bardzo różnym poziomie. Najlepsza jest strona A, czyli druga, z dynamicznie rozwijającym się „Good Together” i wyciszonym, subtelnym „Get Direct”. Uwielbiam sposób śpiewania Joan Wasser, bluesowo emocjonalny, ale przy tym perfekcyjny technicznie, i jestem dość mocno uzależniony od jej płyt, pewnie kupię kolejną, lecz spójrzmy prawdzie w oczy: bez podobnej osobistej motywacji nie ustawiałbym się w kolejce.

Aloe Blacc na płycie numer trzy „Lift Your Spirit” (Interscope) z pewnością podnosi na duchu, oferując lekko tylko podrasowany nowoczesną produkcją soul w stylu Steviego Wondera. To bardzo przebojowy materiał i paradoksalnie właśnie w nieco sztampowych refrenach gubi się cała ta Wonderowska delikatność. Więc jak dla mnie kalifornijski wokalista może się próbować ścigać, owszem, ale na początek jednak bardziej z Cee-Lo czy Pharrellem Williamsem.

Micah P. Hinson w dobrej formie mógłby się z kolei ścigać na poruszające ballady wyśpiewywane niskim głosem z Billem Callahanem czy Kurtem Wagnerem. Ale na płycie „Micah P. Hinson and the Nothing” (Talitres) nie odnajdziemy go w najlepszej formie fizycznej. Nie chodzi o głos – Teksańczyk śpiewa poruszająco jak zwykle, ale ten album musiał nagrywać bez użycia rąk, w których władzę stracił po wypadku samochodowym w Hiszpanii. Tam też była nagrywana płyta, którą wydała francuska wytwórnia Talitres (ta sama, która publikuje nagrania Thee Stranded Horse). Country i folk pojawiają się tu w mniej więcej połowie repertuaru, reszta piosenek to melancholijne ballady z kwartetem smyczkowym. Ale gdy jeden żywioł udaje się powiązać z drugim – jak w „On the Way Home” – jest błyskotliwie i świetnie.

Krzysztof Ścierański na płycie „Night Lakes” (Polskie Radio) „spełnia swoje młodzieńcze marzenia”, zostając gitarzystą solowym. Marzenie to prawie zniweczył Michał Kobojek, zasmarowując niektóre utwory swoimi smooth-jazzowymi w charakterze partiami saksofonu. Nie powstrzyma mnie to przed dość oczywistą uwagą, że wolę Ścierańskiego jako basistę.

Vijay Iyer (42 lata) metrykalnie mocno jeszcze odstaje od Ścierańskiego (59), a już zdążył się znudzić tworzoną przez siebie muzyką i spróbować sił jako kompozytor utworów na mały skład smyczkowy, z udziałem fortepianu i subtelnie przesączającej się przez aranżacje elektroniki. „Mutations” wydała mu wytwórnia ECM i warto to kupić dla tytułowej, 10-częściowej kompozycji, w sposób chyba nieuchronny nawiązującej do minimalistów, ale też tak płynnie operujących kameralną orkiestrą, jak gdyby Iyer przez całe życie nic innego nie robił. Deutsche Grammophon podpisała właśnie kontrakt z Maxem Richterem, ECM wybrała Iyera. I znów punkt dla wytwórni z Monachium.

Ekipa grupy Pulsarus nie ma w tej chwili gitarzysty, ale dla Ścierańskiego nie byłoby w tej gęstej koncepcji miejsca. Nawet jako basisty, bo Jacek Mazurkiewicz świetnie sobie radzi trzymając w ryzach – wraz z perkusistą Jakubem Rutkowskim – rwaną pulsację rytmiczną, a wspomaga ich Stefan Orins na elektrycznym pianinie. Sami opisują się jako zespół zawieszony gdzieś między Lennonem (którego „Imagine” w bardzo mocno odpływającej od oryginału przeróbce otwiera płytę) a Bartokiem. Co też od razu naprowadza na słuszne w tym wypadku skojarzenia ze sceną Rock In Opposition i jej okolicami. Pewne wątki awangardowej fuzji rocka i jazzu zespół Dominika Strycharskiego podejmuje. Świetne, kreślone w pięknym, kolorowym wielogłosie partie sekcji dętej z okazjonalnymi freejazzowymi erupcjami momentami wprowadzają autorów płyty „Bee Itch” (ForTune) do ligi światowej.

Skoro już mowa o okolicach jazzu, to nieźle się ta dziedzina łączy ostatnio z poezją. Jeśli ktoś ma w pamięci znakomity album Wacława Zimpla do wierszy Krystyny Miłobędzkiej, tutaj też odnajdzie Zimpla, ale w większym gronie polskich muzyków, i tym razem pod kierownictwem Ola Walickiego. „Kot (czy też kotka?)” (Instytut Kultury Miejskiej) odnosi się do poezji światowej autorów nominowanych do nagrody Europejski Poeta Wolności. I otwiera od razu mocnym akcentem w postaci wiersza Ryszarda Krynickiego „Port lotniczy. Monachium, tranzyt”. Koleżance właśnie odwołali tranzyt w Monachium ze względu na strajk Lufthansy, więc jestem w temacie. Ale tak naprawdę nawet przy niektórych kompletnie dla mnie niezrozumiałych wierszach (świetnie oprawiony muzycznie dyptyk Albanki Luljety Lleshanaku) w temacie pozostaję. Bo ta opowieść Walickiego i kompanii jest trochę jak pomysły Michała Górczyńskiego na opowieści muzyczne o językach świata – w wyłapywaniu muzyką charakteru języka jako brzmienia jest kapitalnie uniwersalna (będziemy o tym z autorem rozmawiać w dzisiejszym Nokturnie w Dwójce)

Dość konsekwentnie opisuję – tutaj i nie tylko – wszystkie płyty Jacka Lachowicza, u którego cenię talent do pisania piosenek prostych, ale subtelnych, pozbawionych siermięgi. Album firmowany nazwą L.A.S. i zatytułowany „Szum” (Sonic) nie odbiega od tej definicji, choć pod względem produkcji wydaje się trochę chłodniejszy niż poprzednie. „Opada mgła” z Anią Brachaczek uśmiecha się do jakiejś mało charakternej konwencji tanecznej, bez dynamiki, zatrzymuje się jakby w pół drogi. Z drugiej strony „Cichy dom” to właśnie ów Lachowicz w świetnej formie, bez wychodzenia ze swojego dotychczasowego świata. Jeśli mam te dwie wizje ze sobą zderzać, wolę drugą.

Wynoszenie Dunki Karen Marie Ørsted, czyli MØ do rangi jakiegoś odkrycia roku to zjawisko dość dla mnie dziwne, bo ze Skandynawii przychodzi do nas mnóstwo tak interesujących rzeczy, że ta nowa wersja Lany Del Rey na elektronicznych podzespołach nie robi na mnie jakiegoś większego wrażenia. Owszem, w aranżacjach i tu dzieją się momentami ciekawe rzeczy – już choćby w „Maiden” ze skomplikowanym rytmicznie riffem brzmiącym nieco po afrykańsku. Natomiast ani aranżacje (AlunaGeorge?), ani dość bezbarwny wokal MØ nie sprawiłyby, żebym nawet zaczął zdejmować kapcie i zaczął rozważać wyprawę do sklepu. Choć młodszy czytelnik może być z estetyką Dunki pokazaną na płycie „No Mythologies to Follow” (RCA) bardziej za pan brat. Ja zostanę przy swoich wątpliwościach.

Wreszcie „Love Letters” (Because) grupy Metronomy to przyjemność nieobarczona konsekwencjami. Ani większymi ambicjami, choć jest parę fragmentów – jak intro do utworu tytułowego – gdy już, już się wydaje, że wyjdzie z tego coś o większym ciężarze gatunkowym niż lekki pop na albumie „English Rivera” (ale partie dętych w „Love Letters” – bezbłędne i wyrafinowane znacznie bardziej niż saksofon sześć akapitów wyżej. Nie należy się po tej płycie spodziewać jakiegokolwiek olśnienia, ale jeśli się zastanowić, co z całej tej marcowej dziesiątki możecie puścić dziewczynie/chłopakowi, tak by przedwcześnie nie zakończyć kiełkującego właśnie związku, to będzie pewnie bezpieczny wybór. Za innego typu zabezpieczenia nie biorę odpowiedzialności. Jest w końcu wiosna. Czyli czas, gdy mnożą się… premiery.