Z miłości do czyjejś starej piosenki

Nowy film braci Coenów najpierw mnie uspokoił, potem oczarował, a na koniec zwyczajnie ucieszył. Sądząc po frekwencji na pokazie prasowym, „Co jest grane, Davis?” (taki jest polski tytuł, za granicą „Inside Llewyn Davis”) będzie miało niezły odbiór, przede wszystkim w środowisku muzycznym. Mnie ostatnio Coenowie raczej rozczarowywali, ale to, co robią tutaj, jest genialną, subtelną kontynuacją „Bracie, gdzie jesteś?”, czyli sposobem na sprzedanie przykurzonej historii muzyki w pomysłowy sposób. Nie mogę zacząć bez klipu:

„Please Mr. Kennedy”. W tym zabawnym i przebojowym (forowano ten fragment jako filmową piosenkę do Oscarów, tyle że nieznająca się na folku ni w ząb Akademia Filmowa uznała, że to nowe wykonanie starej i że się nie kwalifikuje) fragmencie widać całe mistrzostwo Coenów i ich współpracownika jeszcze z okresu „Bracie…” T Bone Burnetta. Trójka aktorów odtwarza po prostu starą sesję nagraniową. Nie jest to piosenka Mickeya Woodsa pod tym samym tytułem, nagrana rzeczywiście w roku 1961, gdy dzieje się akcja filmu. To coś, co ulepił na jej podstawie Burnett. Przezabawny, lekki utwór, który nawiązuje do oryginału, ale też oddaje ducha czasów lepiej niż jakikolwiek oryginalny utwór w pojedynkę – mówi, czym była studyjna chałturka początku lat 60., jak różniła się od „sztuki”, czyli folkowych piosenek wyśpiewywanych na co dzień przez bohatera filmu Llewyna Davisa, a także jak w studiu pracowano. Ba, do tego jeszcze w tekście żongluje nawiązaniami do epoki.

Nowy film Coenów (u nas wchodzi pod koniec lutego) nie jest biografią Dave’a Van Ronka, czego – prawdę mówiąc – trochę się obawiałem i co ograniczyłoby tragikomiczne pastwienie się nad bohaterem. Jest figurą uszytą trochę na wzór Van Ronka – folkowcem z epoki przed Dylanem, nakreślonym genialnie jako oddany sztuce włóczęga bez szans na wielki sukces, który mieli odnieść dopiero jego następcy. Na ścieżce dźwiękowej, opublikowanej przez Nonesuch, też znajdziemy tylko jeden oryginał Van Ronka, całą resztę stanowią numery odegrane (zwróćcie uwagę, jak rewelacyjnie w filmie Oscar Isaac pokazuje się jako gitarzysta!) przez aktorów specjalnie do filmu. Znów pod okiem Burnetta i znów stanowi to jakość samą w sobie. Ścieżka będzie dostępna w Polsce też dopiero w okolicach premiery filmu. Jako import już jest i zasługuje na notę niewiele niższą niż sławetne – i dobrze sprzedające się w swoim czasie – „Bracie…” (Różni wykonawcy, „Inside Llewyn Davis OST”, Long Strange Trip/Nonesuch 2013 8/10).

Chciałbym to wszystko potraktować jako przyczynek dla barda współczesnej Ameryki, czyli Bruce’a Springsteena, który w połowie stycznia opublikował płytę, na której pomieścił różne nagrania niepublikowane, covery i nowe wersje piosenek już znanych, opakowane razem tytułem „High Hopes”. Jako że mam ciągle w głowie jego rewelacyjną, pełną energii płytę z pieśniami z repertuaru Pete’a Seegera. I jeśli ktoś chciałby sobie skalibrować system ocen w nowym roku, jak ja, to tu znajdzie rzecz przeciętną, momentami nawet słabą. Bo na Springsteenowskiej sinusoidzie można było ostatnio napotkać albumy lepsze (jak wspomniany Seeger, czyli „We Shall Overcome”), i gorsze (jak „Working on a Dream”). Zaczyna się jeszcze nie najgorzej – od rozkrzyczanego tytułowego coveru Tima Scotta McConnella. Ale w tle już widać narastający problem „High Hopes”. Otóż pomysł Bossa na tę płytę polegał na sprowadzeniu sobie do pomocy gitarzysty Toma Morello. Ten zaś przyniósł gitarę, zestaw efektów i próbował być pożyteczny, co zrozumiał jako „grać, gdzie tylko można”.

Popisowe pasaże Morello w tle pierwszego utworu stają się w pewnym momencie denerwujące. Gorzej gdy i utwór słabszy – wtedy to sprawne technicznie, ale pozbawione inwencji „wioślarstwo” staje się siłą dominującą. Apogeum to zjawisko osiąga natomiast w coverze Suicide „Dream Baby Dream”. Kto pamięta wykonanie zamykające koncerty Springsteena w roku 2005, później opublikowane na jednej z EP-ek wydanych w hołdzie dla Suicide przez wytwórnię Blast First, ten wie, na jakie wyżyny wspiął się tam Springsteen, wykonując ten króciutki i powtarzany krótko tekst tylko na podkładzie granym na fisharmonii. Cała siła budowania emocji spoczywała w partii wokalnej. Tutaj Morello wytrzymał minutę. Potem wchodzi z kompletnie bezsensownymi zagrywkami, w podkładzie pojawia się automat, wchodzą smyczki, gitara akustyczna w stylu U2 i dalej sami już sobie wyobraźcie, na jakie manowce wyprowadzają panowie wspólnie bardzo ładny utwór.

Coenowie i Sprinsteen w odstępie dwóch tygodni nauczyli mnie, jak zrobić majstersztyk z piosenki lichej i tandetnej (taką w oryginale było „Please Mr. Kennedy”), a także jak wspaniały, monumentalny i transowy utwór niosący w sobie jednak minimalizm, surowość, można zamienić w kicz (takie jest „Dream Baby Dream” w nowej aranżacji. Z miłości do starych piosenek tak łatwo je zwyczajnie spieprzyć.

BRUCE SPRINGSTEEN „High Hopes”
Columbia 2014
Trzeba posłuchać: „High Hopes”.