#ChcemySharon

Ta niesprawiedliwość to jeszcze spadek po ubiegłym roku. Nowa płyta figurowała w zapowiedziach na sierpień, a tu nagle w czerwcu Sharon Jones – świetna soulowa wokalistka, o której parokrotnie pisałem – ogłasza, że album się nie ukaże, bo sama musi odbyć kurację. Ma raka. Teraz mamy wreszcie tę płytę.

Choroba jest niesprawiedliwa z natury. Nie inaczej jest z muzycznym show biznesem. Bo w momencie publikacji oświadczenia o chorobie Sharon Jones miała 57 lat i właśnie weszła w najlepszy okres kariery. Nie dlatego, że ma dziś głos lepszy niż kiedyś. Owszem, jej alt brzmi być może głębiej, a wokalistka jeszcze lepiej go kontroluje, ale potrzebowała niemal trzech dekad, żeby dojść do tego miejsca, gdzie jest dzisiaj, gdy na jej kolejny album z grupą The Dap-Kings czeka się w Ameryce z podobną niecierpliwością co na płyty o połowę młodszych gwiazd.
We wrześniu, już po operacji i pierwszym etapie leczenia, napisała list do fanów, tłumacząc, że chemioterapia potrwa łącznie sześć miesięcy. Fani odpowiedzieli, publikując w sieci setki głosów wsparcia oznaczonych tagiem #wewantsharon – „Chcemy Sharon”.

Jest i trzecia niesprawiedliwość. Pewnie już znacie tę historię. Chodzi o hasło „Brzmi jak Amy Winehouse!”, którym przywitają Jones jej nowi fani – a po premierze nowego albumu paru przybędzie. Bo wystarczy spojrzeć na daty wydania jej albumu i płyty „Back To Black” nieżyjącej już Winehouse. Ta druga, też utrzymana w duchu soulowej tradycji, ukazała się później – jesienią 2006 roku. Wcześniej do muzyków The Dap-Kings zadzwonił didżej i producent „Back To Black” Mark Ronson. Młody, ale osłuchany w starym soulu Brytyjczyk mieszkający w Nowym Jorku. Musiał słyszeć zespół akompaniujący Sharon Jones na ścieżce dźwiękowej filmu „American Gangster”, z pewnością też jego podziw wzbudziła ich wersja jednej z piosenek Steviego Wondera, a może usłyszał od jednego z hiphopowych producentów o istnieniu takiej grupy? W każdym razie bardzo mu się spodobali i postanowił ich wynająć na sesje płyty Winehouse.
Kiedy usłyszałem perkusistę The Dap-Kings, zrozumiałem, czym jest perfekcyjny rytm, lepszy niż wszystkie te, które próbowałem wcześniej uzyskać za pomocą maszyn. Wszystko, co robiłem wcześniej, przestało mieć sens – mówił w rozmowie z „Polityką”. Operacja wypożyczenia zespołu się udała. Płytę „Back To Black” przyjęto doskonale i sprzedała się dotąd w ponad 20 mln. The Dap-Kings zyskali umiarkowane gażę (podobno po 350 dolarów każdy), ale koncerty u boku Winehouse wprowadziły ich do centrum uwagi muzycznego świata. Już wspólnie z Sharon Jones zaczęli się regularnie pojawiać w amerykańskiej telewizji.

Mózgiem przedsięwzięcia jest basista i producent Gabriel Roth, który dorastał w Kalifornii w rodzinie o żydowskich korzeniach. Jego pochodzenie wpisuje się zresztą w historyczny związek żydowskich producentów i afroamerykańskich nurtów muzycznych. Sam Roth porównuje muzykę soul z prozą Isaaca Bashevisa Singera – bo pokazuje zarazem mistykę miłości i jej biologiczną naturę. Uduchowienie pochodzi z religijnego nurtu gospel, a fizyczność przyniosły połamane rytmicznie, pulsujące i akcentowane mocną sekcją dętą przeboje Jamesa Browna.
Roth porzucił pracę w dużej firmie nagraniowej, założył małe studio, a z czasem również niezależną wytwórnię płytową Daptone. Na początku wydawał się outsiderem, ale gdy wrócił klimat do odbioru takiej muzyki, popłynął na fali ze swoim dobrym rzemiosłem instrumentalnym, żywym graniem bez komputerów i solidną wokalistyką.

Wokalistów odkrył dość szczególnych. Przypomnijmy: Charles Bradley, bohater jednej z edycji Off Festivalu, był przez lata kucharzem, do Daptone przyszedł jako złota rączka, by wykonać parę prac hydraulicznych. Naomi Shelton, wokalistka gospel, pracowała wcześniej jako sprzątaczka. Sharon Jones (urodzona w stanie Georgia, w Auguście, mieście Jamesa Browna) była strażniczką więzienną – ostatnio, oglądając niezły „Orange Is the New Black” zacząłem jej nawet podświadomie wypatrywać w obsadzie tego serialu. A potem pracowała w ochronie banku. Dorabiała sobie, śpiewając na przyjęciach weselnych.

To już czwarta niesprawiedliwość, o ile dobrze liczę. Piąta miała miejsce, gdy Jones – w okolicach trzydziestki – próbowała sił na rynku muzycznym. Przyszła na przesłuchanie do jednego z nowojorskich studiów nagraniowych. Została jednak odrzucona. Łowca talentów z firmy Sony, przed którym wystąpiła, dość brutalnie sprowadził ją na ziemię: „Masz zbyt ciemną skórę, przydałoby się trochę ją rozjaśnić, poza tym musisz zrzucić parę kilo”. Sharon okazała się zbyt niska i zbyt stara (sic!) na karierę. Rynek upomniał się o nią niedługo po sukcesach Amy i wielkim zwrocie w stronę stylistyki retro.
Teraz coraz częściej musi sama odrzucać zaproszenia. Na przykład to na trasę koncertową z Lou Reedem, bo kolidowała ze zdjęciami do „Klubu dyskusyjnego” – filmu, w którym zagrała drobną rólkę. Możemy ją oglądać na ekranie w epizodzie „Wilka z Wall Street”. Zagrała postać żywcem wyjętą ze swojego życia – wokalistkę na weselu. I przy okazji zaśpiewała piękną, lekką wersję bondowskiego przeboju „Goldfinger”.

Ostatni dzień chemioterapii Sharon Jones wypadał w Sylwestra, ale próby zaczęła wcześniej – zespół dostał zaproszenie na transmitowaną w telewizji doroczną nowojorską paradę z okazji Święta Dziękczynienia. Jones zaśpiewała „Ain’t No Chimneys In the Projects” – piosenkę napisaną kilka lat wcześniej na Boże Narodzenie i opowiadającą historię z jej dzieciństwa, w której pyta matkę, jak święty Mikołaj zostawia prezenty pod jej choinką, skoro na osiedlu nie ma kominków. A przecież w amerykańskiej tradycji Mikołaj wchodzi do domu przez komin.
Pojawił się też wideoklip do nowej piosenki „Retreat!”, animowany, bo gdy go kręcono, wokalistka nie mogła wziąć udziału w zdjęciach. W kolejnym, „Stranger to My Happiness”, pojawiła się już we własnej osobie, tryskając energią. I tylko brak charakterystycznej fryzury z mnóstwem warkoczyków na głowie – a właściwie brak jakiejkolwiek fryzury – świadczy o przebytej kuracji. Udzieliła też kilku wywiadów prestiżowym amerykańskim tytułom prasowym, trafiając na okładkę prestiżowego „The Village Voice”. Nowa płyta jest lekka i zawiera więcej tych uduchowionych niż tych „fizycznych” wątków, w ogóle nieco więcej tu utworów utrzymanych w wolniejszym, balladowym tempie. Więcej bluesa, mniej bujającego R&B niż na „I Learned the Hard Way”. Doskonała produkcja z mnóstwem powietrza i coraz lepiej grająca sekcja rytmiczna. Całościowo spójniej niż na przekrojowym „Soul Time!”, choć brak tak mocnej autorskiej propozycji, a zarazem takiego hitu jak „Chimneys”. Za to wszystko jest piękną odpowiedzią na #ChcemySharon. Jeśli jeszcze pobije rekordy sprzedaży poprzednich płyt Jones, to będzie w tym wreszcie jakaś sprawiedliwość. A podejrzewam, że pobije, bo to świetny album, za którym jak ogon ciągnąć się będzie i cała ta historia, i narastający szum wokół autorki, choćby nawet niskiej i niemłodej.

SHARON JONES AND THE DAP-KINGS „Give The People What They Want”
Daptone 2013
Trzeba posłuchać: „Retreat!”, „Now I See”.