Poważka, czyli trzy łatwe utwory

Kiedy tylko przychodzi nam grać w radiu jakieś utwory, w których elektronicy bądź rockmani romansują z poważną konwencją, kameralistyką, składami smyczkowymi, zwracam się w błagalnym geście ku mojemu koledze z eteru Jackowi H.: Jak to nazwać? No bo podsumujmy. Wyrażenie modern classical jest wewnętrznie sprzeczne i sugeruje muzyczne płycizny o poziomie – w najlepszym razie – średniego soundtracku. Za słowo neoclassical dostałbym (już to wiem) tęgie baty, no bo nurt neoklasyczny już był, jakieś sto lat temu. Jest jeszcze contemporary classical – też dość kuriozalne, bo jak tu jechać w sztuce do przodu na wstecznym? Anglojęzyczni mają problem nie lada. My mamy muzykę poważną (po więcej zapraszam jak zwykle na blog Doroty Szwarcman, choć ostatnio sporo tam akurat dla odmiany odniesień jazzowych). I z tej poważnej można wydłubać hasło „poważka” dla odmiany, hm, bardziej fusion, wielogatunkowej i przynajmniej u mnie na blogu jakoś to może ujdzie. Dziś trzy atrakcyjne przykłady.

Pod każdym z wymienionych angielskich terminów znajdziemy – np. na Last.fm (powyższe linki) – dokładnie tych samych artystów: Nilsa Frahma, Olafura Arnaldsa, Maxa Richtera. To dość znamienne – raczej nudziarze, choć zazwyczaj ładni. Ładność jest tu parametrem, po który się ucieka, mam wrażenie, do klasycznego instrumentarium. No i stylowość. Trochę jak z meblami. Jedna szafka z Ikei zepsuje antyczne wnętrze, ale wystarczy jeden antyk, żeby trochę uwznioślić wnętrze ikeowe. I w wielu momentach to skojarzenie z umeblowaniem można przenieść na całą zawartość muzyczną.

Mają bowiem te poważkowe alianse swoją logikę, którą potwierdzają wymienione wyżej nazwiska – naturalne połączenie wytworzyło się na styku „klasycznego” brzmieniowo minimalizmu i muzyki ambient (a ta wychodziła z idei „meblowej” muzyki Satiego – musique d’ameublement). Stąd na przykład pomysły Stefana Wesołowskiego przedstawione na płycie „Liebestod” mogą się wydać po prostu naturalne – z umiarem wykorzystana elektronika z jednej strony trochę nadpsuje proste klasycyzujące utwory, z drugiej – nieco je przy okazji przybliży, unowocześni. A że nadpsuta jest w tym wydaniu ze smakiem, to efekt pracy delikatnych psujów w osobach autora oraz Michała Jacaszka i Toma Bednarczyka. Reszty zniszczeń na melodyjnym, łatwym repertuarze dokonuje pies Dex swoim szczekaniem. Ten ostatni rodzaj psucia (należałoby pewnie dorzucić kury i konie wydające odgłosy paszczą) z pewnością towarzyszył odbiorowi dzieł wielkich mistrzów epoki klasycznej, tyle że ze względu na brak techniki nagraniowej nie zachowały się do naszych czasów. Więc można uznać, że to już klasyka pełną gębą. Czy raczej romantyzm, bo u Wesołowskiego romantyzm słychać nie tylko przez proste tytułowe odniesienie do Wagnera.
Po płycie Wesołowskiego nie należy się w każdym razie spodziewać awangardy, choć wychodzi w barwach prestiżowej Important Records (w Polsce – Gusstaff) specjalizującej się w minimalistach, to oparta jest zdecydowanie na zgodnych współbrzmieniach i stopniowo nadbudowywanych partiach poszczególnych instrumentów. Ale brzmieniowo zrealizowana bardzo ciekawie, z lekkimi szumami, które rozmiękczają, albo pokrywają piaskową fakturą brzmienia skrzypiec czy wiolonczeli. Czasem („Tacet”) mamy mocniejsze ingerencje w postaci efektów – nienaturalny pogłos i przesterowanie zbliża ten utwór do kompozycji Tima Heckera. I biorąc pod uwagę to zróżnicowanie form oraz fakt, że przynajmniej dwóch z wymienionych wyżej poważkowców Wesołowski dystansuje, album zdecydowanie wart jest zainteresowania.

STEFAN WESOŁOWSKI „Liebestod”
Important/Gusstaff 2013
Trzeba posłuchać: „Liebestod”, „Tacet”.

Stefan Wesołowski – Liebestod (album trailer) from Stefan Wesołowski on Vimeo.

Ominął nas być może mocny akcent poważkowy tej jesieni, gdy okazało się, że koncert premierowego utworu lubianego w Polsce Bryce’a Dessnera (The National) napisanego w hołdzie dla Lutosławskiego, został przeniesiony na rok przyszły. Za to wiemy, co robił Dessner, kiedy nie pracował nad warszawską premierą. Na przykład grał na gitarze i wyprodukował pięcioczęściowy utwór „Death Speaks” Davida Langa.
Kupiłem sobie tego Langa bez dłuższego odsłuchu ze względu na skład. Tak jak kupiłbym płytę niemal każdego z występujących tu muzyków z osobna: Dessner (gitara), Shara Worden (wokal, My Brightest Diamond), Nico Muhly (fortepian) i Owen Pallett (skrzypce). Utwór, personifikujący śmierć via wokale Shary Worden, nawiązuje do słynnej i ogrywanej już w popkulturze (film Polańskiego) „Śmierci i dziewczyny” Franza Schuberta.
Kupiłem sobie więc natychmiast i muszę przyznać, że trochę się wynudziłem. Może jestem niecierpliwy, ale Worden w nowej roli intrygowała mnie przez kilka minut, a cała ta śmietanka towarzyska nie zdołała u wybitnego skądinąd minimalisty błysnąć. Ostatni fragment – czyli oddzielny, 18-minutowy instrumentalny utwór „Depart” – jest już całkiem usypiający, co w pewnym sensie usprawiedliwia jego tematyka i przeznaczenie – został przez Langa napisany do kostnicy jednego z paryskich szpitali (skład muzyków jest tu trochę inny). Zgadzam się z kompozytorem, że to piękny pomysł, ale jak to będzie brzmiało, jeśli przekażę rodzinie wytyczną: coś takiego tylko po moim trupie?

DAVID LANG „Death Speaks”
Cantaloupe Music 2013
Trzeba posłuchać: Shary Worden.

Przede wszystkim jednak Dessner pracował nad płytą ze swoimi kompozycjami dla Kronos Quartet – zespołu, którego członkowie najprawdopodobniej nigdy nie śpią, sądząc po liczbie płyt i koncertów. Zamówienie na pierwszy utwór przyszło, jak to bywa, ze strony Davida Harringtona i jego kwartetu, jeszcze w roku 2009, i wyszedł z tego od razu bardzo przyzwoity, pełen nerwu, szarpiący emocje utwór „Aheym” o tematyce związanej z Holocaustem i losami rodzinnymi Dessnera, którego ojciec miał przodków w Łodzi. Ładny, choć już nie tak porywający, jest „Little Blue Something”, inspirowany twórczością Ireny i Vojtecha Havlów, przedziwnego czeskiego duetu (wiolonczela i viola da gamba), który Dessner ściągnął na koncerty do USA (tutaj można podejrzeć efekty – i przynajmniej na tym klipie widać dwie viole). Zmęczył mnie za każdym podejściem najbardziej ambitny i rozbudowany utwór „Tenebre”, dowód na otwartość Kronosów w dziedzinie studyjnych eksperymentów – w finale grają tu trzy kwartety i jeszcze śpiewa Sufjan Stevens na osiem głosów. Tyle że jest to trochę efekciarska końcówka. Za to urzeka od początku do końca „Tour Eiffel” do słów chilijskiego poety Vincente Huidobro śpiewana przez Brooklyn Youth Chorus i okraszona partią gitarową samego kompozytora. Kiedy tego słucham, zaczynam żałować opóźnienia z tym hołdem dla Lutosławskiego. No i to już jest twórczość, która, choć dalej ładna, żadnych etykietek – typu „modern-” czy „neo-” nie potrzebuje.

KRONOS QUARTET & BRYCE DESSNER „Aheym”
Anti- 2013
Trzeba posłuchać: 1 i 4.