Rozbawieni, uśpieni i nawiedzeni

Późnym wieczorem na Unsoundzie doszło do zaskakującego wyznania. Rhys Chatham (dla niewtajemniczonych: były szef muzyczny The Kitchen i słynny kompozytor utworów na wielkie składy gitarowe – patrz poprzedni wpis) i Charlemagne Palestine (dla niewtajemniczonych: szalony i mistyczny dzwonnik, a potem pianista i organista, autor cyklu „Strumming Music”), w euforii po występie w kościele św. Katarzyny, pierwszym wspólnym od 40 lat i pierwszym w historii występem w duecie, głośno i przy świadkach wyparli się minimalizmu. Uznali, że nigdy nie byli minimalistami, tylko maksymalistami, a Charlemagne z charakterystycznie rubasznym poczuciem humoru dodał jeszcze, że nigdy, nawet kiedy robi siku, nie jest minimalistą.

Oczywiście takie stwierdzenie może dziwić po ich unsoundowym koncercie, w ramach którego 70 minut muzyki zagrali na jednym akordzie organowym, wykorzystując flet, trąbkę, harmonijkę ustną, gitarę, fortepian i wydające dźwięk pluszaki. Przy okazji: te ostatnie – wykorzystane przez obu panów w finale – sprawiły, że zadrżała mi ręka i już, już sięgałem po telefon komórkowy, żeby uwiecznić chwilę. No ale wiadomo – na tegorocznym Unsoundzie fotografowanie, nagrywanie i jakakolwiek rejestracja są zabronione. Kto nie był, może więc poczekać na szkice, które stopniowo pojawiają się na unsoundowym profilu na FB, a kto był – zapamiętać.

Występ Chathama i Palestine’a był w wielu momentach zabawny, a w trzech czwartych zaczął nawet pachnieć farsą – gdy Charlemagne postanowił jeszcze raz pośpiewać (właśnie – był też głos) zamiast zakończyć – na co był chyba stosowny moment – improwizację. Jedno trzeba przyznać: panowie dobrze się bawili i wykorzystali przestrzeń kościoła. Nie dziwota – Charlemagne zaczynał od posady dzwonnika w kościele św. Tomasza na Manhattanie, tuż obok MoMA. Kiedy się dowiedział o dzwonnicy u św. Katarzyny, wyraził zresztą ochotę, by i ten instrument wykorzystać. No ale wtedy koncert – i tak wydłużony jego niespiesznymi wspinaczkami na organy i powrotami – trwałby dwa razy dłużej, bo musiałby parokrotnie wchodzić na dzwonnicę. Poza tym Chatham, sceniczny partner sprzed lat, cały wieczór spędziłby samotnie na scenie.

Do Charlemagne’a postaram się wrócić, bo mam nieopublikowaną jeszcze rozmowę z nim (o babci z Krakowa i różnych życiowych zakrętach). Będzie niebawem okazja płytowa, bo w Sub Rosie czeka na wydanie album duetu. To nie był najwybitniejszy występ w cyklu unsoundowych prezentacji w kościele, ale na pewno warto go było zobaczyć i nietrudno będzie zapamiętać. Za to Julianna Barwick występująca wcześniej z chórem dziewczęcym z Krakowa i niedomagającym na początku gitarzystą dała na pewno koncert bardziej porywający, bardziej zdecydowany, wyraźny koncepcyjnie niż Julia Holter przed rokiem. Kościół to idealne miejsce dla zapętlanych i nakładanych warstwami wokaliz Barwick i chociaż postanowiłem wypróbować techniki Roberta Richa (poprzedniej nocy zagrał w Krakowie swój sleep concert, a w czwartek opowiadał bardzo ciekawie o snach) i wprowadzić się w czasie jej występu w sposób kontrolowany w pierwszą fazę snu, zachowam miłe wspomnienia. Materiał z „Nepenthe” – grany w Krakowie – będę też pamiętał wyraźnie. Bo coś rzeczywiście w koncepcji Richa jest: kiedy tak wchodzimy w sen i wychodzimy z niego (podawał niezłą analogię z puszczaniem kaczek na wodzie), wrażenia zmysłowe są mocne i łatwo zapamiętać to, co sobie w czasie króciutkiego osunięcia się w sen wyobrażaliśmy w związku ze słyszaną muzyką.

Wywiady (fragmenty będzie można zobaczyć w niedzielę w WOK-u) trochę się przeciągnęły i praktycznie uniemożliwiły mi wysłuchanie w spokoju wieczornych koncertów w Hotelu Forum, gdzie (czwartek!) tłum był potężny, jakieś 1,5 tys. osób. W tym – mam wrażenie – polskiej publiczności tyle co zwykle, za to jeszcze więcej przybyszów z całego świata.

Najbardziej chyba oczekiwany występ wieczoru – projektu Forest Swords – słyszałem z oddali, rozpoznając te najbardziej charakterystyczne motywy z debiutanckiego albumu „Engravings” (choć po sporym sukcesie EP-ki „Dagger Paths” trudno się mówi o tym w kategoriach debiutu). Ale wiem, że samemu Matthew Barnesowi występ w tych okolicznościach i dla tej publiczności się podobał. W kuluarach słyszeliśmy, że mówił o tym koncercie jako o drugim ulubionym z tych, które dotąd zagrał. Ten drugi to był Off Festival, więc okazujemy się całkiem inspirujący.

O „Engravings” dotąd nie pisałem, może dlatego, że nie jest zaskoczeniem w stosunku do EP-ki (opisywanej tu kiedyś). Znów mamy świetnego stylistę, który miesza wpływy dubu, muzyki inspirowanej Wschodem, psychodelią i różnych modnych elementów brzmieniowych, pomiędzy którymi czasem brakuje tylko odpowiednio wyraźnej formy czysto muzycznej, żeby z płyty udanej wyszła wybitna.

Najważniejszym elementem jest tu mimo wszystko dub – może z nieco mniejszym podbiciem basowym niż u innych i z nieco większym zagęszczeniem rytmicznym, ale za to z prostą, czasem naiwną melodyką, charakterystyczną dla dubowych klasyków. Oryginalną stylizację zapewniają tu różne dźwięki w tle – strzępki wokali, efekty. Przedziwny charakter tych elementów – zawieszonych zwykle gdzieś pomiędzy elektroniką a brzmieniami żywych instrumentów, jak choćby ten zniekształcony instrument dęty w „Thor’s Stone” – z całą pewnością jest pociągający. Forest Swords topi muzykę w pogłosach i delayach, ale nie to jest moim zdaniem najważniejsze – najciekawsze i najbardziej pociągające jest u niego to, jak potrafi korzystać z efektów typu fuzz/distortion, które postarzają – a w zasadzie nadają klimat ponadczasowości i bardziej „ludzki” charakter brzmieniom.

Ten jeden autorski patent pozwala dość długo utrzymać zainteresowanie muzyką Barnesa i dla wielu osób okaże się wystarczający, choć na poziomie samych kompozycji uwiera czasami dość prosta praca na pętlach dźwiękowych. Dlatego wyróżnia się tak mocno „The Weight of Gold” z zarysem struktury nieco bardziej swobodnej, błyskotliwym motywem przewodnim wykorzystującym wszystko, co w muzyce FS najlepsze. Podoba mi się bardzo „Anneka’s Battle”, choć nie jestem entuzjastą tych kobiecych wokali wykorzystywanych na „Engravings” i w ogóle wchodzenia prze tego artystę na teren „nawiedzonego” R&B czy popu („An Hour”). Trzeba jednak powiedzieć, że wyobraźnia brzmieniowa pozwala Barnesowi nawet w najsłabszych momentach utrzymać w tej muzyce jakiś rodzaj tajemnicy. No i świetnie się o tym obfitującym w możliwe punkty odniesienia albumie pisze, to raj dla krytyków, więc odejmijcie punkt od każdej recenzji, jaką zobaczycie gdzie indziej. Dla wygody czytelników tego bloga w tej notce już to zrobiłem.

FOREST SWORDS „Engravings”
Tri Angle 2013
Trzeba posłuchać: „The Weight of Gold”, „Friend, You Will Never Learn”.