Król profanów na Sacrum

W piątek, słuchając Alarm Will Sound, bardzo się ucieszyłem, że w Krakowie poszli na całość. 11. edycja krakowskiego Sacrum Profanum zaczyna nowy rozdział, w którym pomysły spomiędzy światów poważki i niepoważki nie są już tylko dodatkiem, ale głównym wątkiem programu. A ucieszyłem się choćby dlatego, że pozwala to kolejny raz zobaczyć AWS na scenie festiwalu i to w repertuarze, na którym najmocniej wypłynęli, czyli w utworach Aphex Twina i okolic.

Gdyby ktoś się dziś zdecydował nakręcić cykl pogadanek o muzyce współczesnej dla telewizji, dyrygent AWS Alan Pierson byłby dla mnie idealnym następcą Leonarda Bernsteina. Potrafi kapitalnie, na luzie, bardzo prosto opowiadać o utworach, wzbudza samym sposobem mówienia przyjazne reakcje – i chce mu się to robić. W dodatku utwory Aphex Twina (w czasie koncertu w Małopolskim Ogrodzie Sztuki zagrali ich aż siedem) w wykonaniu jego 20-osobowej orkiestry brzmią – spośród wszystkich nieelektronicznych wersji – najlepiej.

Program, który przygotowali na tegoroczne Sacrum, pokazywał ich jednak bardziej jako zespół (w znaczeniu wziętym z kultury popularnej) niż orkiestrę. 3 z 7 aranżacji utworów Aphex Twina były autorstwa członków grupy. Ponadto usłyszeliśmy autorskie kompozycje muzyków Alarm Will Sound – Johna Orfe i Stefana Freunda. Wiadomo, że Caleb Burhans i Matt Marks też piszą. A pomiędzy aranżacje muzyki z nowej sceny elektronicznej (poza Aphexem – błyskotliwa wersja „roygbiv” Boards Of Canada, a także Venetian Snares i Autechre) powtykali rewelacyjną aranżację „Poème électronique” Edgara Varèse’a, nową kompozycję Tyondaia Braxtona „Fly By Wire” i zabawną wersję „Revolution 9” Beatlesów z rolami rozpisanymi nie tylko dla muzyków, ale i dla menedżera zespołu (powtarzał „number nine”, bo – jak potem komentowali – liczby są jego specjalnością).

Ten Varèse zwrócił moją uwagę na jeden aspekt całej zabawy: podobnie jak kiedyś instrumenty elektroniczne próbowały gonić prawdziwe dźwięki, tak dziś słuchając elektroniki aranżerzy wyobrażają sobie, jaki przedmiot/instrument podobny dźwięk wyda w rzeczywistości. Dźwięki elektroniczne miały odtworzyć rzeczywistość, teraz to one są odtwarzane. Elektronika miała stworzyć po prostu tanią namiastkę żywego brzmienia, często właśnie orkiestrowego, teraz pozwalamy sobie na luksus działania odwrotnego. Choć nie obyło się bez kilku elektronicznych zabawek – był syntezator (w utworze Braxtona), a także jakieś syntetyczne dźwięki perkusji (Venetian Snares), choć podstawową różnicą pozostaje dół pasma – w oryginałach ze sceny klubowej mielibyśmy mocno podbite basy, tutaj całość była amplifikowana, ale bez przetwarzania brzmieniowego do tego stopnia. Zagrane na koniec (przed bisem) „Cock/Ver 10” Aphex Twina podrzuciło mi z kolei myśl o tym, że AWS coraz mniej mi przypominają zespół muzyki współczesnej, a coraz bardziej – pełną entuzjazmu kompanię w rodzaju Jaga Jazzist. Ale może to wszystko po prostu dowód na płynne przechodzenie pomiędzy konwencjami w obrębie dzisiejszej sceny muzycznej.

Płynne byłoby na pewno przejście z piątkowego na niedzielny, finałowy koncert Sacrum, czyli „Polish Icons 2” – kolejne zderzenie oryginałów z kanonu polskiej muzyki XX-wiecznej z ich remiksami w widowiskowej scenerii Hali Ocynowni ArcelorMittal Poland. Tym razem bohaterem był Witold Lutosławski i dwa jego utwory: „Preludia i fuga” oraz „Muzyka żałobna” (zagrane przez AUKSO pod dyr. Marka Mosia). Autorami przeróbek (wybranymi z szerszej puli – wielu artystów po prostu przestraszyło się zadania, czemu w tym wypadku zupełnie się nie dziwię) byli Mira Calix, Emika, Clark, Oneohtrix Point Never i Skalpel. Ci ostatni mają już doświadczenie, poza tym można się było spodziewać, że bardzo poważnie podejdą do zadania – to ich tradycja i robili za gospodarzy. Zaprezentowali dwa utwory: „Chain Reaction” i „Dead City”, które z powodzeniem mogą wykonywać poza kontekstem projektu. Dobrze wywiązali się też (szczególnie finałem „Dead City”) z trudnego zadania bycia „klamrą” programu – grali bowiem na początku i na końcu.

Najbardziej zawiódł ONP, czyli Daniel Lopatin, który w odpowiedzi na „Preludia i fugę” zaprezentował kilka prostych akordów zagranych na polifonicznym syntezatorze analogowym, licząc pewnie na to, że jego brak pomysłu i jakiejkolwiek próby nawiązania do trudnego materiału Lutosławskiego zostanie zapomniany w kilka minut. Optymista. Zaprezentowana obok wersja Emiki niosła już sample całych fraz z kompozycji Lutosławskiego, zagrana została wprawdzie z laptopa, ale za to z kamienną twarzą, no i przy punktach dodatkowych za image. Najlepiej wypadły jednak wizje „Muzyki żałobnej” – abstrakcyjna i ponura autorstwa Clarka, z ładnym finałem pojedynczej partii syntezatora rozświetlającej trochę mrok, a także ambitna, daleka od oryginału, ale intensywna perkusyjna wersja Miry Calix.

Większą publiczność (grubo ponad 2 tysiące osób) zgromadził koncert sobotni, najszerzej obecny w mediach, no i zapowiadany przecież festiwalowymi plakatami i podniesionym do rangi symbolu edycji wąsem Franka Zappy. Czyli dwuczęściowy wieczór Music From The Yellow Shark / Greggery Peccary & Other Persuasions. Dwu-, a może nawet trzy-, bo sześć utworów na bis uczyniło z tej dodatkowej właściwie równoprawną trzecią część koncertu.

Cykl utworów Zappy w wykonaniu znakomitego niemieckiego Ensemble Modern składał się głównie z kompozycji budowanych na Synclavierze z konca kariery Amerykanina – zabójczo chyba trudnych do grania – ale też z znanych tematów z przeszłości w postaci „Peaches En Regalia” czy „Revised Music For Low Budget Orchestra”. Ten ostatni utwór zabrzmiał chyba najlepiej, a członkowie orkiestry – tak samo jak przed dwoma dekadami, gdy namawiali Zappę do współpracy, świetnie radzili sobie z elementem improwizacji (popisy skrzypka i puzonisty). W każdym razie świętej pamięci wielkiego Profana nie sprofanowano.

Występy Ensemble Modern i AUKSO był pomostem między Sacrum a Warszawską Jesienią. Ten pierwszy zespół pojechał do Warszawy zaraz po występie w Nowej Hucie, żeby zaprezentować przez dwa wieczory programy utworów młodych kompozytorów z Europy Środkowo-Wschodniej. Tę drugą orkiestrę warszawiacy usłyszą dziś podczas koncertu „Chłopecki In Memoriam”.

Pomostem pomiędzy dwiema imprezami mógłby być też wspominany w czasie tego wieczoru Andrzej Chłopecki. Relacjonując dla „Ruchu Muzycznego” wydarzenia z Holland Festival 13 lat temu, śmiało zestawiał Zappę z najwybitniejszymi kompozytorami muzyki współczesnej. Lekcja Chłopeckiego? Jedni powinni się uczyć od drugich.

Jak bardzo absurdalny jest ten podział, uświadomiłem sobie, próbując w trakcie rozmowy z klarnecistą Rolandem Dirym, szefem Ensemble Modern, wytłumaczyć mu pojęcie eventowości, które tkwi gdzieś pośrodku rozbieżności pomiędzy Sacrum a Jesienią (przynajmniej dyrektor artystyczny tej ostatniej się tym pojęciem posługuje w stosunku do konkurencji). Szybko zdałem sobie sprawę z tego, że dla członka takiego zespołu musi być ono niezrozumiałe. Po występie EN potrafiłbym to ująć: eventowość to są białe i czarne szelki, które założyli muzycy Ensemble Modern na koncert Zappy, a których – jak podejrzewam (poprawcie mnie, jeśli się mylę) na Warszawskiej Jesieni już na sobie nie mieli. Czyli hasło „Does humour belong in music?” Franciszka ciągle żywe.

Załącznik muzyczny dziś trochę bez związku, bo choć był na Sacrum koncert Americana (ja śledziłem festiwal tylko przez trzy ostatnie wieczory), to jednak bez folku sensu stricto. A nowy Coldair to folk właśnie w takim dokładnym sensie. Tobiasz Biliński nie przestaje mnie zadziwiać stylowością pomysłów, dobrze kontrolowanym bogactwem środków i skupieniem na detalach. Takich jak tematy sekcji dętej w „Holiness” czy „Safe & Sound” albo szkliste, przeszywające dźwięki gitary w „Birth” czy zaskakujące wejście bębnów w połowie utworu „Wraith”, kojarzącego się w trochę z muzyką Bon Iver.

Mimo różnorodności inspiracji nowy Coldair to płyta bardziej spójna niż debiut, monolityczna wręcz. Spina ją klamra utworów „Whose Blood” i „Your Blood” z partiami wokalnymi nieco w stylu Bonniego „Prince’a” Billy’ego. Także „For Times” przynosi ładne, delikatne wibrato w stylu „Bońka”. Trzeba posłuchać i docenić. Całość powinna przypaść do gustu fanom Fleet Foxes czy formacji w rodzaju Espers, to proste. Ale jest też prostszy, bardziej oszczędny. Nie ma tu również tak mocnych amerykańskich naleciałości, zamiast rozbudowywać partie gitar Coldair rozbudowuje sekcję dętą – i bardzo dobrze, z trąbami w tym pokoleniu Polakom wychodzi. Autor wyciąga też z wpływów część wspólną i wyciąga wnioski z dotychczasowych działań. Znów płyta na roczne podsumowania, mam nadzieję, że i te zamorskie, skoro „Under The Radar” streamuje ją właśnie na swojej stronie.

COLDAIR „Whose Blood”
Coldair/Twelves Records 2013
Trzeba posłuchać: „Holiness”, „Safe & Sound”, „Birth”. Więcej (plus elektroniczna wersja płyty) tutaj.