Niemiecki desant w Afryce

Najpierw Melt Yourself Down, jedna z lepszych rzeczy, które się ostatnio wydarzyły, jeśli chodzi o debiuty. Choć muzycy już doświadczeni i to pochodzą z zespołów, do których podchodzę z pewnym dystansem: Pete Wareham, saksofonista Polar Bear, do tego Shabaka Hutchings z Heliocentrics, perkusista Satin Singh z Fela! i Transglobal Underground… Do tego jeszcze m.in. Leafcutter John za elektronicznymi pudełkami. Tego ostatniego lubię bardzo, a w takiej formie dawno nie słyszałem. Grają futurystyczną wersję afrobeatu, przechodzącego czasem w prostszą taneczną pulsację. Czyli kolejny zespół pokazuje renesans tego – wydawałoby się – historycznego gatunku.

MELT YOURSELF DOWN „Melt Yourself Down”
The Leaf Label 2013
Trzeba posłuchać: „Release!”, „We Are Enough”, „Free Walk”.

W istocie ten afrobeat i etiopski jazz MYD traktują jako bazę – podobnie jak się podchodzi często do reggae (jamajskie inklinacje ma z kolei wokalista Kushal Gaya – z ZunZunEgui). Muzyka Feli Kutiego funkowe i jazzowe wątki ma wpisane w swoje DNA, wystarczyło więc pozwolić Leafcutterowi Johnowi kręcić gałkami i szaleć w tle, ile wlezie, żeby to wyprowadzić w kosmos. Jednak nie to decyduje o atrakcyjności tej płyty – moim zdaniem siła tkwi w mocnych tematach sekcji dętej i zwartych, nierozlewających się, skondensowanych kompozycjach. No i tempie, które na krótkiej, 35-minutowej płycie (trochę jak u Feli) udaje się utrzymać od pierwszej do ostatniej minuty. Boję się tylko, że temat został tu z miejsca wyczerpany – ale może tym bardziej warto się tym wydawnictwem zainteresować.

Jeśli powyżej mamy mocne rytmiczne bicie, to – paradoksalnie – bardziej rozbujaną, „płynącą” po afrykańsku płytę zarejestrował w Afryce niemiecki producent Mark Ernestus (połowa Basic Channel, Rhythm & Sound). Właściwie nawet dwie płyty opakowane hasłem „Mark Ernerstus Presents…”

JERI-JERI „800% Ndagga” LP
Ndagga/Hardwax 2013
Trzeba posłuchać: „Ndeye Gueye”, „Gawlo”, „Bamba”. Więcej szczegółów: strona Ndagga.

JERI-JERI „Ndagga Versions” LP
Ndagga/Hardwax 2013
Trzeba posłuchać: „Bamba Version”, „Dub Dafa Nekh”.

Ernestus wybrał się w roku 2011 do Senegalu, by zbierać miejscowe nagrania, a skończył za konsoletą studia Dakar, nagrywając tamtejszą bębniarską orkiestrę grającą w stylu (w porównaniu z afrobeatem dość mało rozpowszechnione pojęcie) mbalax. To gęste rytmicznie granie oparte na brzmieniach „gadających bębnów” (talking drum). Nie wiem, czy to sprawiła magia nazwiska Ernestusa, ale w studiu pojawili się też całkiem znani goście, np. wokalista i gitarzysta Baaba Maal. W ubiegłym roku zaczęły się ukazywać 12-calowe winyle z pojedynczymi nagraniami oraz (podobnie jak przy Rhythm & Sound) wersjami dubowymi, instrumentalnymi. Teraz wyszły dwie duże płyty winylowe: osobno wersje „a” („800% Ndagga”), osobno instrumentalne („Ndagga Versions”). Pierwsza płyta dla tych, którzy chcą w łatwy sposób poznać atrakcyjne wokalne wersje, druga – dla poszukiwaczy źródeł. Ale tak naprawdę warto poznać obie.

Nietrudno też zrozumieć fascynację Ernestusa, po takim spotkaniu też pewnie rzuciłbym na chwilę w kąt dotychczasowe zainteresowania – przynajmniej na jakiś czas. Mbalax to niezwykły styl, bardzo miękki – mimo tej gęstwiny – i swingujący. Bliski temu, co znamy z nagrań kongijskiego Konono No 1. Owszem, w różnych wariacjach na temat jungle we współczesnej muzyce elektronicznej pojawiają się takie gęste pasaże, ale nic nie zastąpi żywych bębnów granych z ręki z mikroskopijnymi nierównościami i stale zmieniającą się siłą uderzeń. Te instrumenty perkusyjne brzmią bardzo melodyjnie, chwilami jeszcze (co lepiej pokazują „wersje”) uzupełniane są seriami dźwięków przypominających marimbę. Teoretycznie mogłoby się obejść bez basu, ale jest, tyle że pracuje bardzo oryginalnie, jest stosunkowo rzadki, punktujący i tworzy oddzielną figurę rytmiczną. Jestem świeżo po przesłuchaniu najnowszej – niezłej zresztą – płyty RP Boo i muszę przyznać, że najbardziej progresywna Ameryka jest pod pewnymi względami o całe dekady za Afryką.

Na drugim biegunie całego zainteresowania Afryką są nagrania terenowe. Choć bardzo często – jak wiadomo – przeprowadzają je ci sami artyści, którzy nagrywają własne autorskie albumy. Tak jest w przypadku jeszcze jednej afrykańskiej płyty:

RÓŻNI WYKONAWCY „Mukunguni. New Recordings From Coast Province, Kenya”
Honest Jon’s 2013
Trzeba posłuchać:„Matatizo/Worries”,

W kenijskiej wiosce Mukunguni nagrywali Sven Kacirek i Stefan Schneider – ten drugi znany również w Polsce z formacji To Rococo Rot. Byli w Afryce mniej więcej w tym samym czasie co Ernestus (wrzesień 2011), ale przywieźli zupełnie inny materiał – surowe, ale pięknie zebrane nagrania terenowe z muzyką ceremonialną (pogrzeby) i leczniczą (ma pomagać w schorzeniach psychicznych, odganiać złe duchy) plemion Mijikenda w tradycji muzycznej Sengenya. To wszystko jeszcze bardziej skomplikowane niż otoczka senegalskich bębniarzy, ale w istocie – bardzo proste. Rożnego rodzaju instrumenty perkusyjne, flety i śpiew. Owszem, znajdziemy tu piękne melodie przekładalne na muzykę pop z Czarnego Lądu (choćby „Matatizo”) albo improwizowane fragmenty kojarzące się ze sceną awangardową („Bung’o” grane na rogu o tej samej nazwie – patrz komentarze), ale przez znaczną część tej płyty bierzemy po prostu udział w obcym rytuale. Rzecz może raczej dla pasjonatów, ale bardzo frapująca. A to jeszcze nie wszystkie ciekawe nagrania z Afryki z ostatnich tygodni. Być może drugi odcinek już jutro.