Love your country

Należę do pokolenia, które do country zraził swoimi złośliwymi uwagami Frank Zappa, a na country z prawdziwego zdarzenia nawrócił pod koniec życia Johnny Cash. Jak się później okazało, Zappa też był za, przynajmniej jeśli chodzi o to „country z prawdziwego zdarzenia”. W ogóle, im dłużej się interesuję sprawą, tym dłuższa staje się lista ludzi walczących o ten prawdziwy wizerunek tradycyjnego amerykańskiego gatunku. Jest wśród nich całe środowisko outlaw country z początku lat 70.: nieżyjący już Waylon Jennings, Merle Haggard, no i najbardziej aktywny z całego grona – Willie Nelson. Dziś kończy 80 lat!

Przede wszystkim, cały świat składa życzenia, które bez trudu można znaleźć na YT lub na oficjalnej stronie artysty. Poza tym dwa tygodnie temu ukazała się kolejna płyta Nelsona. Albumy wydaje regularnie, więc to żadne zaskoczenie, ale „Let’s Face the Music and Dance” ma o tyle wyjątkowy charakter, że prezentuje kompozytora, wokalistę i gitarzystę w repertuarze złożonym z różnego typu standardów (Irving Berlin, Carl Perkins, Django Reinhardt), które kształtowały wrażliwość Nelsona i jego siostry pianistki (która stale występuje wspólnie z nim). Wyjątkowość Nelsona – poza niepodrabialnym nosowym głosem z kapitalnym wibrato – polegała bowiem na tym, że w jego country’owych szlagierach zdarzało się miejsce na swing, na wpływy jazzowe, nawet na elementy reggae (płyta „Countryman” sprzed paru lat). Zarazem walczył o wierność źródłom country, muzyce Hanka Williamsa, i w sposób naturalny poszerzał granice.

Oczywiście, „Let’s Face…” można odbierać po prostu jak wycieczkę na łagodne terytorium, na którym działa choćby Norah Jones – ale znów, nie byłoby jej kariery bez Nelsona, podobnie jak nie byłoby bez Nelsona działań Phosphorescenta. Oboje zresztą nagrywali stosowne hołdy dla dziadka z warkoczami (Norah z Williem tutaj, Matthew Houck choćby tu). Dla niego jest to po prostu ruch naturalny. W żadnym razie nie jest przełomowy muzycznie, zdarzały się Nelsonowi lepsze płyty w ostatnich latach, choć liryczna i technicznie nienaganna gra 80-letniego artysty na gitarze w kompozycjach Reinhardta robi ogromne wrażenie.

Nie ma dzisiejszego Nelsona bez jego zaangażowania w wolnościowe debaty – o legalizacji marihuany i związków homoseksualnych, dzięki któremu dość regularnie pojawia się w amerykańskich mediach. I właściwie, jeśli tak przyjrzeć się bogatej historii użycia jego nagrań w różnych miejscach, na swój sposób koronnym argumentem w mojej historii kontaktów z Nelsonem (bywało tak, także w polskiej wersji) było to:

Na koniec testament Williego, „Roll Me Up and Smoke Me When I Die”:

Warto na tym klipie wyżej przypatrzeć się dokładniej słynnej gitarze Nelsona, zwanej „Trigger”, która przeszła swoje (tutaj na fotografii, a tutaj na zbliżeniu), ma charakterystyczne brzmienie (co dziwnym nie jest) i pozostaje jednym z najbardziej legendarnych instrumentów, jakie istnieją na tym świecie.

Na Wyż Nisz wrzuciłem jakiś czas temu archiwalny tekst o Johnnym Cashu, napisany tuż przed jego śmiercią, a publikowany już po. Uznałem, że Nelsonowi też się takie wspomnienie należy, więc 8 maja w „Polityce” nieco dłuższy kawałek na jego temat. Teraz pora na życzenia – najpierw trzeba stanąć skromnie w kolejce – poznajecie tego pana?

WILLIE NELSON „Let’s Face the Music and Dance”
Legacy 2013
Trzeba posłuchać: „”Let’s Face the Music and Dance”, „I’ll Keep On Loving You”, „Nuages”.