Elita jedzie na Weekend

Spóźnioną fascynację polskiej inteligencji grupą Weekend śledziłem z wypełnionego pracą, ale jednak urlopu, więc miałem dystans. Mechanizm rozsiewania się szaleństwa na wypolerowane disco-polo (które przebiło w Polsce „Gangnam Style”, ale trwa w narodzie ponad pół roku i zaczynało już wykazywać pierwsze objawy zmęczenia) wydał mi się ciekawy: oto Krzysztof Varga z „Gazety Wyborczej”, wywiadowany przez Piotra Bratkowskiego w „Newsweeku”, zachęca tym samym Jana Hartmana z „Polityki” do obejrzenia w końcu klipu grupy Weekend, co ten komentuje na swoim Twitterze w tonie jeszcze ostrzejszym niż pierwsi dwaj. Swoje oryginalne wnioski (że (Varga) Polacy nie mają aspiracji kulturalnych i że (Hartman) nie disco-polo, tylko knajak-polo) wnoszą do dyskusji przy stanie 40 mln wyświetleń klipu „Ona tańczy dla mnie”, podkręcając tylko zainteresowanie tematem, który redakcja „Newsweeka” skwapliwie wykorzystała na okładce, licząc pewnie na choćby promil, okruszek z tych 40 milionów. No bo chyba nie po to „Newsweek” napisał, żeby Hartman zauważył, bo do takich rzeczy służ dziś przycisk „udostępnij” na YouTube. A polskie elity są chyba jednak bardziej nieporadne w dziedzinie muzyki popularnej niż w kwestii obsługi serwisów internetowych.

Wolałbym prawdę mówiąc zamiast tej kolejnej rozmowy o disco-polo, skazanej na te same wnioski, które padały 20 lat temu, otrzymać jako czytelnik jakieś wskazanie, pozytywny przykład, tym bardziej że od kilku lat przeżywamy fantastyczny okres w polskiej muzyce. Bezradność dużej części świetnych publicystów i ludzi kultury polega jednak na tym, że odkleili się wiele lat temu od świata muzyki, który zmienił się w tym czasie dość fundamentalnie. Świadczą o tym kontrprzykłady twórczości muzycznej padające w rozmowie w „Newsweeku”: Kazik, Grabaż, T. Love. Muzyka lat 80., gitarowa, dość konserwatywna, wciąż superpopularna (uwagę Vargi na temat tego, że T.Love jest dla Polaków za trudne obala nie tylko co drugie polskie wesele, ale nawet fakt, że zdobycie złotej płyty za ostatni niezły w sumie album „Old Is Gold”, zajęło zespołowi niecałe dwa miesiące), ale stanowiąca cząstkę tego, co się w kraju robi. Owszem, wszystko się zmieniło wraz z inwazją syntezatorów, powszechnie dostępnych komputerów i innego typu wynalazków, ale nie całą muzykę zamieniło to w bazarową wersję Połomskiego. Wolałbym więc, żeby wnioskiem z dyskusji na temat tego, co się przydarzyło zespołowi Weekend, było na przykład dopowiedzenie, że syntezatorów używa do robienia dużo bardziej wyrafinowanej muzyki świetna nowa grupa UL/KR. Albo bardzo obiecujący debiutanci z Kamp!, którzy na lata 80. patrzą bez poczucia obciachu, wydobywając z nich generalnie to, co w syntezatorowej piosence było najwartościowsze. Nie mówiąc już o artystach z okolic U Know Me, którzy w dodatku – podobnie zresztą jak Kamp! – tworzą muzykę o dużej przydatności do tańca. Niechby nawet ta dyskusja dotyczyła słowiańskiego hip-hopu w wykonaniu Donatana i jego gości, bo rzecz jest może kontrowersyjna, ale kompletnie zaskakująca na poziomie wizji. I jest w tym coś nowego, jest o czym rozmawiać.

Nie oczekuję, żeby od razu robić okładkę popularnego tygodnika z odkrywanych na nowo mitów Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia (też elektronika) albo żeby wszczynać dyskusję wokół kasetowych elektronicznych wydawnictw Piotra Kurka (który za granicą grywa dla mniejszej publiczności, ale dla lokalsów, a nie dla Polaków, jak Weekend), choć byłoby miło. Wolałbym po prostu zamiast niczego dostać coś, również po to, żeby po okładce w „Newsweeku” Empik nie zamówił dodatkowych pięciu tysięcy Weekendu, tylko ze dwieście sztuk jakiegoś towaru, którego nie chce wystawiać, bo nikt w mediach o tym nie pisze. Bo Weekend poradzi sobie dzięki kciukom, lajkom, poleceniom i klipom w necie, a cała reszta mediów potrzebuje.

Więc może na przykład o Krojcu z popularnej skądinąd formacji Lao Che, który w Oficynie Biedota (jedno z ciekawszych zjawisk na polskim rynku, choćby jeśli chodzi o stronę edytorską płyt) opublikował cykl elektronicznych utworów, wywodzących się ni to z brytyjskiej szkoły IDM lat 90., ni to z nutą Kraftwerku, a może z muzyką ze starych gier komputerowych? W dodatku ten cykl utworów poświęcony jest jednemu z najciekawszych bohaterów polskiej kultury popularnej, opisywanemu przez Lema pilotowi Pirxowi. Może to nie ten wymiar hajpu, który pojawia się, gdy Stańko pisze utwory w hołdzie Szymborskiej, ale równie ciekawe. I skazane na pożarcie w mediach, bo nie dość snobistyczne, a przy tym dość abstrakcyjne. Choć są tu momenty wyjątkowe i w dotychczasowej karierze Krojca bezwzględnie najlepsze – jak melodyjny „Albatros”, technoidalny „Terminus II” czy zszyty z pokrzywionych partii rytmicznych „Wypadek”. Humoru opowieści o Pirxie nie oddają, ba, proza Lema nie została tu prawie w ogóle wykorzystana (jeśli wyłączyć i dość zabawny, i ozdobiony drobnym słownym komentarzem utwór „Opowiadanie Pirxa” oraz fragment dialogu w „Rozprawie”), ale nastrój lekko archaicznej nowej technologii Krojcowi udaje się oddać świetnie. A blaszane pudełko ten klimat dobrze opakowuje.

Mogłem w tym miejscu powyzłośliwiać się na temat wydanej właśnie dużej płyty Weekendu, niezgrabności, słodyczy, czy prostackiego podejścia do struktury piosenek, ale trudno znaleźć bardziej bezproduktywne zajęcie niż zbieranie kliknięć tą metodą.

KROJC
„Pirx”

Oficyna Biedota 2012
Trzeba posłuchać: „Terminus II”, „Albatros”, „Wypadek”. Zdjęcie pochodzi ze strony Krojca, na której można posłuchać płyty.