Tydzień dobroci dla dronów

W tych dniach nie posłuchacie sobie w spokoju muzyki. Po pierwsze, gwar na mieście przekracza wszystkie normy, a gwar w galeriach handlowych uniemożliwia nawet słuchanie na słuchawkach. Po drugie – dźwięki setek śledzików i spotkań opłatkowych mieszają sfałszowane tony kolęd, też dając stały szmer. Po trzecie – trwa sprzątanie. Jedno, drugie i trzecie oznacza dron. Możecie przeczekać, albo zaakceptować, albo nawet przygarnąć przed świętami zbłąkane dronisko i śpiewać, mruczeć razem z nim, śpiewać kolędy tak, żeby się wszystko zgadzało – coś na tym zbudować, jak Nico Muhly.

Wciąż młody, wciąż modny i wciąż obracający się w dobrym towarzystwie kompozytor z Manhattanu – balansujący gdzieś pomiędzy minimalizmem (uczeń Philipa Glassa) a próbami tzw. neoklasyków (Max Richter itd.), czyli w zasadzie już neo-neo-neoklasyków co najmniej, bo nie wiem, która to już generacja – ma znów dobrą passę. Najgorzej było dwa lata temu, w okresie płyty „I Drink the Air Before Me”, dość jawnej zrzynki z ojców minimalizmu. Na nowym albumie „Drones” Muhly wraca do tego, co potrafi najlepiej – jako ułożony, poważny kompozytor podpatruje, co kręci wkręconą młodzież i zaczyna to przekładać na partytury. Dalej pełni rolę międzyśrodowiskowego łącznika. To, co podpatrzy u wykonawców folkowych (Sam Amidon), elektronicznych (Ben Frost), rockowych (Grizzly Bear), co wyniesie ze współpracy z różnego kalibru gwiazdami (Bjork, Antony itd.), wykorzystuje u siebie. Im zanosi swoje świetne aranżacyjne rzemiosło, a wynagrodzenie odbiera w inspiracjach.

Tym razem inspiracje dotyczą dronów, czyli statycznych, brzęczących, szemrzących złożonych dźwięków, którymi świat muzyki alternatywnej jest w ostatnich latach zafascynowany. Muhly zapragnął je wykorzystać, by uzyskać efekt śpiewania przy włączonym odkurzaczu. „Te utwory mają uhonorować otaczające nas drony i wystylizować je” – napisał we wstępie do płyty „Drones”. Samemu stworzył drony, na wzór statycznych dźwięków, które słyszał podczas pracy w hotelach, w domu, wentylatorów, odkurzaczy itd. (ale bez używania dokładnie tych dźwięków), a muzykom (fortepian, altówka, skrzypce) kazał do nich grać. Całość wypuścił najpierw w postaci trzech EP-ek (kolejne zmagania dronowe trzech instrumentów), a potem na dużej płycie.

Wyszła z tego całość jak zwykle w wypadku Nico Muhly’ego dość lekkostrawna, bardzo przejrzysta, czysta w prezentacji pomysłu. Dość poruszająca emocjonalnie, szczególnie w utworze „Drones & Viola”. Czasem wręcz zabawna – jak w drugiej części „Drones & Piano”, gdy – mam wrażenie – Bruce Brubaker (pianista) stara się wręcz ugnieść, albo i ubić akordami fortepianu brzęczący w tle dron, usiłuje bezskuteczne zagrać, co swoje, ale harmonicznie złożony dron mu to uniemożliwia i za każdym razem wyprowadza go na manowce z jego prostej melodii w banalnej tonacji.

Rzecz w sam raz na okres przedświątecznych porządków, ale też dla tych, którzy jak ja – marzą o tym, by za którymś razem orkiestra zaczęła grać utwór, nie przerywając jednocześnie strojenia, i żeby sprawdzić, czy efekt nałożenia jednego na drugie nie okaże się nagle ciekawszy niż sam utwór.

Po przegląd najciekawszych prac Muhly’ego – dla siebie i dla innych artystów – zapraszam dziś o 23.30 do radiowej Dwójki.

NICO MUHLY „Drones”
Bedroom Community 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
Dwóch pierwszych kompozycji, trzecia („Drones & Violin”) lekko zalatuje już nudą. Może była bardziej strawna jako oddzielna EP-ka?