Animal Collective słabną z klasą

Niby wakacje kończą się powoli, ale taki dzień to zawsze ostre cięcie. Dziecko trzeba posłać do przedszkola, przygotować dwa razy więcej tematów na gorący tydzień w kulturze, zrobić pranie ciuchów po Goodfeście w Dębicy (nieźle się zapowiadającym) i wezwać hydraulika do pękniętej rury. Ale są ciągle na świecie wykonawcy, nad którymi nie przejdziecie do porządku dziennego, choćby was zalało. Bo mówimy o jednym z najważniejszych zespołów na dzisiejszej scenie muzycznej. Choć gdy przyjechali do Poznania grać na zaproszenie Antony’ego, zrobili wrażenie dziwacznej, szalonej załogi, która nigdy nie wyjdzie poza krąg wąziutkiej niszy słuchaczy. Od paru lat może sami nie sprzedają milionów („Merriweather Post Pavilion” – 13. miejsce w „Billboardzie”), ale za to wyznaczają kierunek dla innych. Kiedy taki zespół jak Animal Collective wydaje płytę 3 września, wypada ją odnotować i przetestować tego samego dnia (choć właściwie szczęśliwie miałem na to czas od piątku).

„Nasze największe osiągnięcie na tym albumie to fakt, że brzmimy zupełnie inaczej niż na poprzednim, i słychać to niemal od razu” – mówił Panda Bear w wywiadzie dla „Clash”. Cała reszta opowiadała przede wszystkim o tym, co ich inspirowało – dźwięki z kosmosu, UFO, tajemnicze częstotliwości, radiowe krótkofalarstwo. Do tego, gdy już włączamy płytę, okazuje się, że znacznie słabiej akcentowane są chórki. Mniej też pogłosów, brzmienie stało się bardziej wprost, twardsze, mniej rozmyte. A zespołowi rzeczywiście udało się zejść z linii, którą podążyli naśladowcy, więc podstawowe zadanie wykonane.

Jest więc koncept – ale bardzo dziwny, biorąc pod uwagę to, że AC chcieli nagrać album z jakimiś pozaziemskimi częstotliwościami, a JEDNOCZEŚNIE zrealizowali coś mniej psychodelicznego w charakterze niż dwie ostatnie płyty. Syntezatorowe arpeggia i świsty są dodatkiem, a nie osią dla całego albumu.
Mówiąc krótko, nie ma tu wiele więcej kosmosu niż na dowolnej z ostatnich płyt The Flaming Lips, ani na dowolnym albumie Hawkwind. Dowolny album z wytwórni specjalizującej się w muzyce elektronicznej – czy to Spectrum Spools czy Raster-Noton – przynosi więcej ciekawych i nietypowych częstotliwości. Jest za to na „Centipede Hz” znacznie więcej zespołowego grania niż ostatnio, pełny skład Animal Collective, dużo bardzo mocnych akcentów, dość krótkie, zwięzłe formy – nawet hasło „rockowe” majaczy w drzwiach. Nieźle obrazuje to wszystko finał albumu – „Amanita”, zresztą jeden z najbardziej chwytliwych, przebojowych momentów, które na tej płycie są rozsiane – znów – rzadziej niż poprzednio. Rytmicznie, jeśli poprzednio pisałem, że brak niektórzy mogą odczuć brak „boom” w niskich rejestrach, tutaj będą mieli tego „boom” bardzo dużo.

Krzywdzące byłoby patrzenie na „Centipede Hz” jako na płytę nieudaną. Jest to raczej rodzaj ich „At War with the Mystics”, czyli nieco słabsza płyta po serii rewelacyjnych, zarówno zespołowych, jak i solowych. Zmiana stylu jest kluczowa, a kilka fragmentów sygnalizuje, że o dalszy spadek formy (dla mnie top AC to „Strawberry Jam”) nie należy się zbytnio martwić. Dalej nie sposób grupy pomylić z żadną inną (choć jest to w przypadku tej płyty jest to w większości zasługa Panda Beara). I długo zostanie na półce takich, których płyt wstyd nie znać i o których wstyd nie pisać w dniu premiery.

No dobra, obawiam się, że w korytarzu mogę mieć już warunki do nagrania solowego Panda Beara, więc dzwonię po tego hydraulika.

ANIMAL COLLECTIVE „Centipede Hz”
Domino 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
„Today’s Supernatural” (poniżej), „Applesauce”, „New Town Burnout”, „Monkey Riches”, „Amanita”.

.