Co nam z 18 milionów…

Dochody z muzycznego streamingu wzrosną w tym roku o 40 procent. Tak donosi dziś BBC na podstawie danych firmy Strategy Analytics. Mimo że generalnie dochody z muzyki maleją, w niektórych krajach (Wielka Brytania – 16 proc. w ciągu roku!) nawet bardzo. To wiadomość, która przynosi artystom nadzieję, mimo śmiesznych stawek za streaming pojedynczego utworu – na poziomie 1 grosza, co daje 10 zł za tysiąc odtworzeń, czyli 100 zł za dziesięć tysięcy. Tak wskazują dane przytoczone w tym samym tekście. Ale czy my, odbiorcy, też mamy się z czego cieszyć?

Zacząłem to sprawdzać kilkanaście tygodni temu, wykupiwszy abonament w serwisie Deezer, pierwszej wielkiej streamingowej potędze, która weszła oficjalnie na nasz rynek. Pod terminem „potęga” rozumiem tu serwis, który oferuje między 15 a 20 milionów utworów (w tym wypadku ok. 18 mln) – to taki standard, pozwalający w tym momencie powiedzieć: „Mamy prawie wszystko”. Podstawowy abonament kosztuje 14,99 zł – można słuchać do woli online, na komputerze, za komórkę i mobilność trzeba dołożyć drugie tyle. Mnie chodziło przede wszystkim o to, żeby trochę zaoszczędzić na zakupach w sklepach płytowych, ale też żeby mieć łatwość szybkiego odsłuchu muzyki w celach dokumentacyjnych – przed wywiadem, audycją radiową, zajęciem się jakimś tematem, porównaniem ze sobą dwóch płyt w trakcie pisania recenzji. Tę ważną funkcję – spośród legalnych źródeł – pełnił dotąd w awaryjnych sytuacjach (np. brak dostępu do własnej półki z płytami) najwyżej YouTube.

Nieźle szło mi z wynajdywaniem bohaterów krakowskiego Festiwalu Kultury Żydowskiej (Marsh Dondurma, Alaev Family), nie gorzej z bohaterami Warsaw Summer Jazz Days (jest Miguel Zenon, Ambrose Akinmusire, Matana Roberts z całym Constellation, nawet Ralph Alessi). Z powodzeniem odsłuchałem przed wyjazdem artystów z festiwalu, na który niespodziewanie (nawet dla mnie) zajrzałem z wizytą w tym miesiącu – Ostróda Reggae. Z Off Festivalem też nie było źle – tylko tak nieuporządkowane dyskografie jak ta Sonic Booma i Spectrum przysparzają trudności. Brak też anbb. Nawet lokalne europejskie gwiazdy typu Iceage czy Retro Stefson są – tu daje znać o sobie globalność całego tego interesu. Zabrakło za to w ogóle płyt z Soul Jazz Records. Nie wiem, z jakich względów. Ale pewnie chodzi o prawa – nie liczcie również na płyty z Finders Keepers i Sublime Frequencies. To skądinąd wprowadza niezłe rozróżnienie między tym, co jest mainstreamem a alternatywą w gatunkach należących do szeroko rozumianej world music. Tinariwen odsłuchacie, Group Doueh już nie. Talk Talk z okresu EMI posłuchacie, płyty „Laughing Stock” – nie.

Katalog jazzowy ma – mimo powyższej uwagi na temat WSJD – dość potężne luki. Jedna z nich świeci tam, gdzie stoi normalnie katalog Tzadika – żadnej płyty w ofercie Deezera nie znajdziecie, zapewne ze względu na twardą, nie zważającą na nowoczesny marketing, za to uwzględniającą audiofilską wręcz jakość dźwięku politykę Johna Zorna. Płyty tego ostatniego, owszem, są – ale tylko te z Nonesuch Records. Przed audycją o Donie Prestonie usiłowałem posłuchać sobie online nagrań Carli Bley, w których Preston brał udział. Znalazłem tylko wywiad w wersji audio z Prestonem, który opowiada o sesjach z Bley (sic!). Przy okazji uświadomiłem sobie brak w streamingu praktycznie całego katalogu Franka Zappy – choć to problem, który zniknie już za kilka dni, 20 sierpnia, bo wtedy odbędzie się cyfrowa premiera zestawu płyt tego artysty – przynajmniej w Deezerze. Najwyraźniej to efekt uboczny tego, że rodzina Zappy podpisała nowa umowę dystrybucyjną.

Konkluzja jest jedna: Deezer – a z nim zapewne i inne tego typu serwisy – nie załatały wielu katalogowych luk w starej muzyce, za to z nowszymi wydawnictwami, nawet z niszowych, małych wytwórni, są na bieżąco. W ogóle serwis najbardziej się przydaje do szybkiego odsłuchu najnowszych albumów. Pisząc tę notkę blogową, słuchałem nowości z bieżącego tygodnia, do której nie mam dotąd fizycznego dostępu – „I Was a Cat From a Book” Jamesa Yorkstona. Niezwykle bogato zaaranżowanej płyty folkowej, z przebitkami na niemal niezależno-rockową energię („Border Song”, „I Can Take All This”). W tych najmocniejszych momentach wystarczyłoby dodać partię gitary elektrycznej i bylibyśmy w zupełnie innym gatunku. Te bardziej subtelne też są zróżnicowane – raz skrzypce „Catch” prowadzą ją w stronę alt-country, innym razem rozbudowane smyczki w „This Line Says” – w stronę eleganckiego folku z Nowego Jorku. Sam Yorkston gra tu chyba na kilkunastu instrumentach, popisuje się m.in. jako klarnecista. Nie jest to płyta wielkich zaskoczeń, ale ładna i spełnia oczekiwania.

Brakuje mi kontaktu z okładką, brak informacji o utworach (musiałem sięgnąć do papierowego wydania „Uncuta”, żeby się dowiedzieć, że duet w niezłym „Just as Scared” Szkot śpiewa z Jill O’Sullivan), ceremoniału związanego ze słuchaniem z nośnika, ale poznałem materiał i chociaż podoba mi się, po trzykrotnym przesłuchaniu całości nie kupię już fizycznej płyty. Dostęp do takiego narzędzia tylko podnosi wyżej poprzeczkę, poniżej której nie chce się kupić CD czy winyla. Dałem więc zarobić Yorkstonowi jakieś 33 grosze.

Tak czy owak – lepsza wiadomość dla nas niż dla artystów.

JAMES YORKSTON „I Was a Cat from a Book”
Domino 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
„Just as Sacred”, „Border Song”, „I Can Take All This”.