Nowa plaża vs. stara plaża

Dziś odcinek pod hasłem „Zróbmy album jak w 1966”. Beach House wydali nową płytę. The Beach Boys też wydali nową płytę. Jedni i drudzy mówili o tym, że ma być trochę w klimacie „Pet Sounds”, słynnej płyty Beach Boysów z roku 1966. Ani jednym, ani drugim do końca się to nie udało, ale warto się wsłuchać w efekty – i porównać.

Pierwszym moim zetknięciem z oceną nowej płyty „Bloom” duetu Beach House, była recenzja w „The Quietus”. Głęboko trafna („to idealny zestaw piosenek”) i głęboko niesprawiedliwa („irytująco bezpieczny” i „niesatysfakcjonujący”) zarazem. Nikt, kto przyznał się do polubienia pierwszej płyty Nory Jones i kiedykolwiek uznał, że chillout może być czymś pożytecznym, nie zgodzi się pewnie z takim podejściem do oceny bardzo dotąd wychwalanych BH. Oho, pomyślałem, hajp opada. Najwyższa więc pora zacząć słuchać, tym bardziej, że w mojej opinii każda z dotychczasowych płyt była lepsza od poprzedniej. Ja dotąd, owszem, słyszałem u Beach House monotonię, zbytnią jednolitość (była nawet dyskusja na ten temat tutaj), ale nigdy nie usłyszałem tylu świetnych kompozycji, co tutaj: „Myth”, „Lazuli”, „The Hours”, „Wishes”, „Irene”… niezła paczka jak na płytę niesatysfakcjonującą. Ja tam wreszcie się ostatecznie do duetu z Baltimore przekonałem.

Przechwałki Alexa Scally’ego, że „Bloom” to po trosze „Disintegration” The Cure i „Pet Sounds” The Beach Boys mają pokrycie w faktach, z małym zastrzeżeniem. Scally na The Beach Boys patrzy przez pryzmat Mazzy Star i okolic, odbiera ich za pośrednictwem lat 80., co zupełnie zmienia obraz rzeczy. „Bloom” ma momenty, gdy brzmi jak My Bloody Valentine kompletnie pozbawione siły uderzenia. W „Wishes” rzeczywiście przypomina The Cure z końca lat 80. To w ogóle epoka, którą sobie wyraźnie upodobali. Nie na darmo pod recenzją w „The Quietus” broni ich Simon Raymonde, owszem, wydawca, ale też gwiazda muzyki z tamtej epoki: „O, tak, czyta się to jak recenzje większości późniejszych płyt Cocteau Twins, czyli: Czemu nie wzięli się za hip-hop? Pamiętam to jeszcze całkiem dobrze”.

Owszem, po całodziennym słuchaniu „Bloom” znów byłem zmęczony, ale tym razem bardzo usatysfakcjonowany. Przy „Irene” odpłynąłem tak, jak mi się jeszcze przy muzyce Beach House nie zdarzało.

BEACH HOUSE „Bloom”
Sub Pop/Bella Union 2012
8/10
Trzeba posłuchać:
1, 3, 5, 8, 9, 10.

Brian Wilson i koledzy z The Beach Boys – 50 lat od startu, pierwszy raz od 16 lat razem – też spoglądają w stronę swoich starych nagrań. Trudno się dziwić – „The Smile Sessions” odniosły nieuchronny sukces, nawet płyta „SMiLE” w autorskiej wizji Wilsona była oklaskiwana i w szczycie zainteresowania psychodelią w stylu BB i rozbudowanymi chórkami (wiadomo: Fleet Foxes, Animal Collective itd.). Jak to surferzy, wyczuli falę i słusznie próbują na niej popłynąć. I w sumie wszystko działa na ich korzyść, te nagrania zbudowane są z tych samych elementów co kiedyś, tylko perspektywa się zmieniła, zmienili się oni. Starsi panowie patrzą na „Pet Sounds” i – cholera – nie widzą w niej już tej samej płyty, bardziej niż arcydzieło psychodelii widzą w tym prywatkę w Ciechocinku.

Pod dumnym tytułem „That’s Why God Made the Radio” (album wychodzi za pięć dni) kryje się więc zestaw przypominający jako żywo golden oldies, pozbawiony uduchowienia ze „SMiLE” i stylowej zaciętości w gonieniu Brytyjczyków z „Pet Sounds”. Zaczyna się nieźle (choć zapowiedzi, że utwór tytułowy jest na poziomie najlepszych singli The Beach Boys puściłbym mimo uszu), ale koło piątego utworu robi się niebezpiecznie, a na końcu – przy partii oboju (chyba) w „Summer’s Gone” – koszmarnie. Plaża ciągle niby ta sama, więc mogliby przejść się kawałek i zamiast poprosić o sól – pożyczyć od Beach House odrobinę smaku.

THE BEACH BOYS „That’s Why God Made the Radio”
Capitol 2012
6/10
Trzeba posłuchać:
„That’s Why God Made the Radio”, „Shelter”, „Strange World”.