Retromania – kolejne argumenty

Jestem kompletnie zaskoczony. Nie, nie tylko tym, co się wydarzyło w Norwegii (akurat wtedy, gdy mamy festiwal gwiazd z Norwegii na Nowych Horyzontach). Ani nawet tym, co się wydarzyło wokół Amy Winehouse, która już kilka lat temu była idealnym materiałem na pośmiertny kult, żal tylko, że tak szybko zostanie nim otoczona. Jestem zaskoczony na całej linii książką Simona Reynoldsa „Retromania”, którą skubię kawałek po kawałku i która jest – teraz mogę już napisać nie tak, jak wcześniej, nieśmiało, ale zupełnie bez ryzyka – wybitną sumą wiedzy na temat muzyki w XXI wieku.

Wątków – poza tym głównym, dotyczącym połykania własnego ogona przez muzykę rozrywkową – jest mnóstwo. I mam wrażenie, że wrócę jeszcze do kilku z nich w trakcie wakacji, bo są warte szerszej dyskusji. Chwilami mam wrażenie, że Reynolds podsłuchuje rozmowy, jakie prowadzą ze sobą moi znajomi, ba, że słyszy moje myśli. Jego wywód na temat cyfryzacji i powszechnej dostępności muzyki jest w pasjonujący sposób emocjonalny (Reynolds, dziś 48-latek, świetnie pamięta krytykę i odbiór muzyki z rozkwitu przemysłu płytowego lat 70. i 80.), wsparty współczesną filozofią (obficie cytuje Deleuze’a, Baudrillarda, Benjamina) i obiektywizowany na bieżąco naprawdę niezłą wiedzą dotyczącą Internetu i nowych technologii. Reynolds proponuje fantastyczny wywód na temat kolekcjonowania i różnic między zbieraniem fizycznych nośników, a gromadzeniem muzyki w iPodzie. Opowiada z własnej perspektywy uczestnika o szaleństwie ściągania, sugerując że im bliżej, na wyciągnięcie ręki, jest dowolna muzyka, tym słabsze doświadczenie z nią związane. Kapitalnie kreśli nową definicję nudy jako nie tyle braku sygnałów, ile marazmu związanego z nadmiarem sygnałów. Pokazuje, dlaczego „hipsterska” muzyka musi być męcząca dla postronnych – i jaką role odgrywa mnożenie odniesień na współczesnej scenie muzycznej. Pytaniem, które sygnalizuje na początku jest „Czy muzyka będzie w coraz większym stopniu odtwarzać to, co już było?”, ale pytanie, do którego dochodzi nieco dalej brzmi dużo szerzej: „Czy kultura przetrwa w warunkach braku jakichkolwiek ograniczeń?”. I podobnie „Retromania” staje się z rozdziału na rozdział opowieścią o stanie kultury, która – teraz to sobie wreszcie uświadomiłem – da się w tak kompletny sposób opowiadać i definiować tylko wtedy, jeśli muzykę potraktujemy jako główny przykład. W żadnej innej dziedzinie zmiany nie zaszły tak daleko i nie da się ich zilustrować takim mnóstwem przykładów. W dodatku dociągniętych do najświeższych doniesień – czytamy tutaj o korzeniach hypnagogic popu czy o projekcie opery Nico Muhly’ego inspirowanej historią z serwisów społecznościowych.

To wszystko niby już było w mnóstwie źródeł – ale zaleta „Retromanii” polega na przefiltrowaniu zjawisk przez wrażliwość samego Reynoldsa, który odsłania się w tej książce w sposób bardziej osobisty niż w pozostałych znanych mi publikacjach. Za 10 funtów, które w tej chwili kosztuje to na Amazonie rzecz jest jest – zapewniam – fundamentalna.

Do Reynoldsa mogę dziś dorzucić dwie retropłyty, unurzane w rozważaniach na temat przetwarzania wpływów. Po pierwsze, Unknown Mortal Orchestra. Brzmienie mają idealnie postarzone, niczym The Black Keys czy The White Stripes. Muzyka bardziej przypomina grupę Tame Impala, choć UMO powołują się na Captaina Beefhearta. Słychać w tym odwołania do mnóstwa funkowo-rockowych wykonawców z lat 70., do ówczesnych eklektycznych pomysłów na rockowe gitary – od Jimiego Hendrixa, po Franka Zappę. Nawet do prog-rockowców, choć komplet utworów na debiutanckiej płycie nowozelandzko-amerykańskiego zespołu to króciutkie, bardziej garażowe pod względem formy kompozycje. I znów, podobnie jak to mi się często zdarza ostatnio, muszę skonstatować, że w dziedzinie STYLIZACJI jest świetnie, natomiast połowa z 30-minutowego repertuaru płyty nie utrzymała mnie długo przy głośniku. Kapitalna „How Can You Luv Me” nie wypełnia luki, jeśli chodzi o kompozycje.

Płyta numer dwa to dzieło niezbyt młodych, a dzięki temu nieźle obytych w rockowej tradycji muzyków z Anglii. Grupy Scumbag Philosopher. Pisałem już o ich singlu „God Is Dead So I Listen to Radiohead”, w którego tekście łączą snobizm filozoficzny (Nietzsche) z muzycznym snobowaniem się na Radiohead, patrząc na rynek muzyczny z lekką ironią. Niepozbawiona ironii jest cała płyta „It Means Nothing So It Means Nothing”, której przyjęcie jest na razie odwrotnością hype’u wokół UMO, a zarazem dokładnym odbiciem modus operandi tamtej grupy. Tyle że tutaj mamy fascynację postpunkiem i amerykańską sceną alternatywną sprzed lat, amalgamat wpływów Wire i Sonic Youth. Opowieści o idolach muzyki rozrywkowej w tekstach jest sporo, kulminację zyskują w „Your Heroes at Home” z jakże dziwnie dziś postrzeganym zdaniem „Amy Winehouse needs to sort her speeding fine”. Warto posłuchać, choć można się trochę sfrustrować muzycznym, jak by nie patrzeć, konserwatyzmem Anglików.

Jedni i drudzy mają wszystkie cechy retromuzyki dla retromaniaków. Obie płyty są „ciekawe”, warto posłuchać obu, ale też o żadnej z nich nie sposób powiedzieć, że jest świetna. Reynolds mógłby te formacje wykorzystać jako niezłe przykłady w swojej książce.

UNKNOWN MORTAL ORCHESTRA „Unknown Mortal Orchestra”
Fat Possum 2011
6/10
Trzeba posłuchać:
„How Can You Luv Me”.

Unknown Mortal Orchestra – Unknown Mortal Orchestra by The Music

SCUMBAG PHILOSOPHY „It Means Nothing So It Means Nothing”
Words on Music 2011
6/10
Trzeba posłuchać:
„God Is Dead So I Listen to Radiohead”, „Tickbox Exercise”.