Retrowtorek: Lekcja stylu
Albo inaczej: wtórny wtorek. To już nie pokłosie lektury Simona Reynoldsa (choć nie przestaję o nim myśleć), tylko propozycja nowego wakacyjnego cyklu, który pozwoli mi na chwilę oderwać się od słuchania nowości i zająć od czasu do czasu – ale z pewną regularnością – dobrą starą płytą (bo na te złe z reguły szkoda czasu). A jeśli komuś jeszcze pozwoli od czasu do czasu trafić na coś, czego nie słyszał, korzyści będą obopólne.
Na początek jedna z najwspanialszych płyt z metamuzyką, czyli stworzoną przez sprawnych i świadomych artystów podróżą po odniesieniach i nawiązaniach. Wspominałem już o grupie The Dukes of Stratosphear przy okazji dziesiątki piosenek rowerowych. Ale nie rozwinąłem tej opowieści, chociaż mnie język świerzbił.
Nad grupą XTC jako powszechnie uznanymi klasykami lat 80. przejdę do porządku dziennego. W połowie lat 80. pozwolili sobie na mały żart. Andy Partridge pracował wtedy – wspólnie z producentem Johnem Leckiem – nad płytą jakiejś kanadyjskiej wokalistki, z której to pracy obaj zostali zwolnieni. Partridge za to, że opieprzył zespół za nierówne granie i kazał trenować z metronomem, a Leckie – podobno – za wygląd. Tym lepiej dla naszej sprawy, bo wpadli wtedy na pomysł, żeby zrobić coś w stylu brytyjskiej psychodelii lat 60. Informacje pomocnicze: Partridge to długoletni lider XTC, a zatem postać pierwszego planu, a Leckie najpierw obsługiwał magnetofony w studiu Abbey Road (maczał palce przy paru sesjach Pink Floyd), potem produkował PIL i Magazine (świetne „Real Life”!), za chwilę miał z kolei zabłysnąć jako twórca brzmienia The Stone Roses na debiutanckiej płycie. Więc COŚ na temat lat 60. wiedział. Podobnie jak Partridge. Weszli do studia, nagrali garść utworów, wybrali sześć i „25 O’Clock” – jako EP-ka fikcyjnego zespołu o tej przydługiej nazwie, której twardo nie będę już powtarzał do końca zasadniczego tekstu – ukazało się w Prima Aprilis roku 1985.
Na czym polegała cała zabawa, nieźle mówi już pierwsza minuta tytułowego utworu, który macie wklejony na dole, więc jeśli ktoś się już zmęczył słowem, może przejść do fazy testów. Erudyta muzyczny Partridge doskonale zdawał sobie sprawę, że to, co robią, jest patchworkiem motywów z dziesiątków płyt wydanych pod koniec lat 60. I tak owa pierwsza minuta to – w wielkim skrócie – żartobliwe nawiązanie do klasyka Pink Floyd („Time”), a potem linii basu drugiego („Money”), potem – jeśli dobrze strzelam – Rolling Stonesi z „Paint It Black”, a wreszcie (tu już opieram się na relacji Partridge’a, który na to nawiązanie sam po latach naprowadza) dość mityczna i mało mi znana grupa The Mode, która wykorzystywała orientalne motywy. Dalej mamy utwór, który brzmi jak zagubieni w czasie Floydzi z Sydem Barrettem (wspominany już przeze mnie „Bike Ride To The Moon”), Cream („My Love Explodes”) i Beatlesi z „Sierżanta Pieprza” i okolic („What In The World??” i zamykającym album „The Mole From The Ministry”). Jeśli chodzi o dalsze tropy, to znów podpowiada je Partridge we wkładce do nowego wydania płyty (o którym za chwilę) – chodzi o względnie znany The Move i kolejny zespół na „m” jak „mityczny” – The Moles.
Najwspanialsze jest to, że na „25 O’Clock” mamy nie tylko brzmienie (Leckie odnalazł mnóstwo starego sprzętu w jakimś studiu na angielskiej prowincji), ale też panowanie nad formą. „Najlepsze piosenki epoki to były pod względem konstrukcji prawdziwe perły baroku, a nie siermiężne pochody pijanego” – pisze Partridge. I na płycie prezentuje dopracowane do ostatniego elementu kompozycje, które spokojnie – podkreślam to – spokojnie mogły trafić w latach 60. do radia i przejść niezauważone. To stylizacja bardziej perfekcyjna niż te, za które przywykliśmy chwalić na przykład Franka Zappę.
Nawet praca nad okładką polegała na skompilowaniu kilku istniejących wzorów:
O tym również członkowie grupy wspominają w notatkach dołączonych do nowego wydania „25 O’Clock”, które wyszło dwa lata temu, uzupełnione o akustyczne wersje demo i utwory napisane dla kampanii linii Eurostar (pociąg jadący przez Kanał La Manche) – wszystko to razem daje pełnowymiarowy album, nie gorszy niż sama EP-ka. Choć i albumu fikcyjna grupa się doczekała – „Psonic Psunspot” wyszło dwa lata później i było dla XTC formą odreagowania po pracy nad albumem „Skylarking”. Oba wydawnictwa w latach 80. pojawiły się tylko na winylu i warto poszukać, póki czas, bo zegar tyka – jak w utworze tytułowym – i za parę lat doczekają się na pewno zasłużonego masowego uznania.
Jeśli ktoś dotarł tutaj, to pewnie zasłużył na puentę, więc spróbuję: Tego nas właśnie uczy ta cała historia – pracować trzeba umieć, ale dopiero to, jak potrafimy tę pracę odreagować, naprawdę nas wyróżnia.
XTC as THE DUKES OF STRATOSPHEAR „25 O’Clock”
Virgin 1985 / Ape House 2009
9/10
Trzeba posłuchać: Oryginalnej EP-ki, czyli pierwszych sześciu utworów – koniecznie.
Komentarze
Hmm… Czyli bohaterowie pierwszego odcinka „Retrowtorku” to „retromaniacy” (?) ;).
Jeśli pozwolisz zacytuję mego śp. ojca „to co najlepsze w muzyce wydarzyło się już jakiś czas temu,reszta to gów*o”?
Cieszę się, że po polsku ktoś pisze o tym wspaniałym projekcie. Tak się składa, że jestem miłośnikiem zarówno XTC, jak i lat 1967-1968 w brytyjskiej gitarowej muzyce (to chyba często idzie w parze), więc te nagrania sprawiają mi ogrom tzw. frajdy. Czy jest Pan, Panie Bartku posiadaczem tych reedycji z 2009 roku? Jeżeli tak, prosiłbym o kilka słów na temat materiału dodatkowego. Czy posiadacz „Chips from Chocolate Fireball” powinien interesować się tymi reedycjami?
@krzysiek –> Moim zdaniem tak. Bonusy to drugie tyle zawartości EP-ki. 🙂
Fajny wpis. Warto byłoby dodać informację, że obu wydawnictw Dukes najłatwiej szukać pod postacią wspomnianej przez Krzyśka kompilacji „Chips From The Chocolate Fireball”, jak najbardziej dostępnej na CD. Odnoszę też wrażenie, że ten projekt uznania doczekał się już ładnych kilka lat temu, gdy po latach funkcjonowania na prawach białego kruka pojawiło się wreszcie kilka różnych kompaktowych wydań „CFTC”. Oczywiście daleko sławie tej płyty do „Skylarking”, ale też jej formuła z góry wymusza pewną niszowość. Dodam na koniec w ramach ciekawostki, że kanadyjską wokalistką, nad której płytą mieli pracować John i Andy, była Mary Margaret O’Hara, a poza wymienionymi w notce przyczynami rozstania do listy należy dodać mocno świątobliwy charakter samej wokalistki (krótko mówiąc była dość intensywnie praktykującą katoliczką), która szybko zdegustowała się dość niewybrednym humorem Partridge’a, a gdy dowiedziała się, że Leckie jest buddystą, wyprosiła obu z miejsca 🙂 Pozdrawiam!