Jak „zrecenzowałem” koncert, na którym nie byłem

Ech, zostanę dziś chwilę dłużej w pracy, bo zgrzeszyłem. Ale przynajmniej zaczynam rozumieć, co sobie myślą ludzie, do których dziennikarz dzwoni po opinię. Potem sami dostają taką opinię, jak ja od czytelnika, a właściwie nieczytelnika (ale o tym za chwilę), na Facebooku:

Pan Dawid: witam, w analogii do Pana opinii na temat koncertu Prince’a w Gdyni, abstrahując już od jawnego braku szacunku który przejawia sie choćby w tym iż godzi się Pan recenzować koncert ktorego Pan nie widział cała reszta informacji nt Prince’a tj ta mini recenzja jego pracy jest po prostu skrajnie tendencyjna. Rozumiem ze fan intelektualnego białego rzężenia typu Sonic Youth choćby nie musi kumać co to jest JAZZ SOUL czy FUNK gatunki które są bazowe dla muzyki XX wieku ale czemu od razu bawić się w recenzenta? Muzyka to nie jest socjologia, trzeba znać nuty a nie wczytywać się w teksty PRZEDE WSZYSTKIM. pozdrawiam

Odpisuję panu Dawidowi najłagodniej, jak potrafię: Panie Dawidzie, ale gdzie ja ten koncert recenzuję? O co w ogóle chodzi? I skąd ten ton? Jedyny moment, gdy odezwałem się w sprawie Prince’a ostatnio, to rozmowa przez telefon z dziennikarzem Gazeta.pl, który zapytał mnie, czy mogę skomentować koncert – odpowiedziałem, że nie mogę. Po czym – dowiedziawszy się, że były jakieś kontrowersje – odpowiedziałem, że nie dziwię się, bo najlepsze lata Prince ma za sobą.
I jaki „fan białego rzężenia”? Wyguglał Pan to w pięć minut? Bo ja mojego stosunku do Prince’a nie wziąłem z Google’a.
Pozdrowienia

Pod koniec pisania tej odpowiedzi ręka mi jednak drży i decyduję się zajrzeć do inkryminowanego tekstu. Bo rzecz niby wyglądała klarownie: Kiedy zadzwonił do mnie w niedzielę dziennikarz Gazeta.pl, odpowiedziałem, że nie ma mnie na koncercie, w związku z czym nie mam czego komentować. Ale z ciekawości zapytałem, o co chodzi. Pan powiedział mi, że są kontrowersje. Jakie kontrowersje? Kontrowersje wynikające z odbioru koncertu – on na to. Na to ja, dla podtrzymania konwersacji i z chęci dowiedzenia się czegoś więcej (sam na hasło „kontrowersje” strzygę uszami), odpowiadam, że akurat takie kontrowersje mnie nie dziwią, bo to już nie ta sama gwiazda, co w latach 90., miała lata chude, były kiepskie płyty, gorszy repertuar… Okazało się, że zanotował to wszystko i wstawił do swojego tekstu jako moją „opinię” o koncercie. A publiczność to uznała za opinię o koncercie (pewnie dlatego, że w nagłówku o tym napisali) i zaczęła – słusznie poniekąd – kręcić bekę z tego, że koleś, który nie był na koncercie, opowiada, co się wydarzyło.

O, właśnie wpłynęła odpowiedź od pana Dawida: w takim razie, ktoś te rozmowę nagrał i wsadził do gazety.pl, cały artykuł jest skrajnie tendencyjny co było dla mnie osobiście wysoce irytujące zważywszy na kaliber artysty jakim jest Prince.. co do jego twórczości, to sie po prostu nie zgadzam. Geniusz sie nie starzeje, raczej dojrzewa, nawet slaby okres jest wysokich lotów, a nie powie Pan chyba ze płyta Musicology jest przeciętną? to są umiejętności również techniczne których nie powinno sie publicznie zbywać słowami „co prawda nie widziałem ale sie nie dziwie”. Kazdy szanujący się muzyk zawodowy a nawet amator z dobrym nosem i uchem czuje siła rzeczy ogromny respekt, co innego recenzenci którym jak mniemam wszystko wolno. o gustach sie nie rozmawia jasne, poza tym ze Panu za to płacą i Pan je również kształtuję poniekąd swoja pracą. Dlatego pozwoliłem sobie zabrać głos. Pozdrawiam i polecam lekturę owego artykułu gdzieś na gazeta.pl był jeszcze dzisiaj.

Odpowiadam dalej na blogu, bo bezpieczniej, poza tym mam tu tyle miejsca, ile zechcę. To moja recenzja „Musicology” z 2004 roku („Przekrój”):

Książę znów rządzi (5/6)
Można nie lubić tego 46-letniego dziś wystylizowanego mężczyzny o wysokim głosie, który połączył czarny soul i funk z białym rockiem. Ale pełne lekkości, wręcz ażurowe nagrania Prince’a to jeden z fenomenów świata muzyki – starzeją się wolniej niż cokolwiek innego. Przez ostatnie lata był wielkim nieobecnym – problemy zaczęły się, gdy zamiast na muzyce skoncentrował się na swoim wizerunku i pseudonimie. Od 1993 roku występował jako „symbol” – bezimienny muzyk opisywany tylko znakiem graficznym. Potem kazał na siebie mówić „Artysta Znany Wcześniej Jako Prince”. Dziś można odtrąbić tryumfalny powrót jego pierwotnego pseudonimu – Prince zaakcentował ten moment występem u boku Beyoncé na rozdaniu nagród Grammy i świetną płytą „Musicology”. Ta ma fragmenty godne najlepszych momentów w jego karierze, jak ballada „A Million Days” czy przypominający lata 80. „Cinnamon Girl”. Właśnie w latach 80. na porządku dziennym było opisywanie twórczości Prince’a jako „muzyki przyszłości”, nowego języka muzyki w dużej mierze opartego na brzmieniu i produkcji. I ciekawie jest w 2004 roku stwierdzić, że to była święta prawda. Dziś Prince w sam raz pasuje do otaczającej go konkurencji, a przecież nie zmienił się jakoś szczególnie od tamtej pory – po prostu konkurencja go dogoniła. Wszystko wróciło na swoje miejsce.
Bartek Chaciński
Prince „Musicology”, Columbia

A dalej kolejna (tak się składa, że miałem passę pisania na temat Prince’a), z roku 2006, w której rozwijam tę samą tezę, zauważając, że Prince pozostaje wielki, choć przestał być kimś w kategoriach całego rynku wyjątkowym:

Zero ciążenia (4/6)
Pierwszą oznaką poprawy sytuacji Prince’a był jego powrót do oryginalnego pseudonimu ze świata symboli i dziwadeł w stylu „artysta znany wcześniej jako Prince”. Oznaką drugą: płyta „Musicology” sprzed dwóch lat – tyleż udana, co kompletnie niespodziewana. Teraz, nawiązując do wieloletniej walki na listach przebojów między Michaelem Jacksonem, królem popu, a Prince’em, można by nawet powiedzieć: umarł król, niech żyje książę. Trzeba jednak pamiętać jedno. Stopniowy powrót do czołówki Prince’a jako producenta i kompozytora nie zmieni już bardzo świata muzyki. Pustkę, jaka po nim została, wypełnili inni – z Pharrellem Williamsem i Kanye Westem na czele. Dobra forma Prince’a to raczej miły fakt dla wszystkich, którzy cenią to, co ten 48-letni dziś artysta zrobił w latach 80. I dla pilnych historyków muzyki, którzy pamiętają, że to Prince stworzył profesję łączącego wszystko w jednym twórcy nowoczesnej muzyki pop – takiego jak Williams i jak West czy jak idący w ślady Prince’a członkowie duetu OutKast. „3121” jest albumem przełomowym pod jednym względem – przywraca muzyce Prince’a to, co było w niej najbardziej oryginalne 20 lat temu: miękką rytmikę, dla której twórczość autora „Purple Rain” należałoby w zasadzie opisywać w kategoriach nie muzycznych, ale gimnastycznych czy wręcz akrobatycznych. Zawsze wyobrażałem sobie to tak, że podczas gdy inni producenci stąpają twardo po ziemi, Prince przeczy zasadom grawitacji. Powraca tu jako mistrz przesyconej seksem atmosfery, prowokacyjnych tekstów, miauczących wokali, gibkich rytmów, kultywator funku (brzmi tu chwilami, jak gdyby był synem Jamesa Browna), producent z szóstym zmysłem (cudowne są aranżacje smyczków i partie dęciaków – w tych gościnnie, jak na poprzedniej płycie, Maceo Parker i Candy Dulfer), no i świetny gitarzysta (w „Te amo corazon” kapitalnie niczym George Benson śpiewa i gra tę sama partię), ale jeszcze nie jako autor przebojowych piosenek. „Musicology” nie miało tej lekkości, ale miało właśnie przeboje (piosenka tytułowa, „Cinnamon Girl”, „A Million Days”). Teraz wypada poczekać na syntezę jednego i drugiego. Jestem przekonany, że niewysoki Książę sobie poradzi, bo to długodystansowiec. Chociaż już teraz można sobie poradzić samemu, robiąc kompilację najlepszych nagrań z obu albumów. Ciekaw jestem tylko, jak zareagują na te nowe piosenki moralizujące kręgi w USA, te, które kiedyś wprowadzały rodzicielskie ostrzeżenia z inspiracji jego płytami. Bo chociaż Prince dalej pozwala sobie na dużo w co bardziej erotycznych tekstach, to jednocześnie jest dziś przecież porządnym, statecznym obywatelem, mocno wierzącym i praktykującym.
Bartek Chaciński
Prince „3121”, Universal

Tyle odpowiedzi na uwagi czytelnika-nieczytelnika. Jak się w każdym razie chyba zestarzałem, bo straciłem techniczne umiejętności funkcjonowania w świecie współczesnych mediów. A jeśli ktoś się tym poczuł urażony, to biję się w pierś i obiecuję w przyszłości nie gadać z Gazetą.pl.
A o tym, jak w sprawny sposób naprawdę opowiadać o koncertach, na których się nie było, przeczytacie na blogu Jacka Sobczyńskiego. Polecam.