Nawet Alexis Petridis nie jest prorokiem w Polsce

Zapewne sporo z czytelników tego bloga trafiła już na korespondencję Alexisa Petridisa z „Guardiana”, który odwiedził Warszawę i uznał ją za mekkę muzyki techno. A jeśli ktoś nie czytał, może to nadrobić tutaj. Nie przypuszczałem, że ktokolwiek z Londynu będzie się podniecać wizją Warszawy jako nowego Berlina na podstawie kilku niewielkich imprez. Nie spodziewałem się też prawdę mówiąc czegoś tak powierzchownego po Petridisie, który jest jednym z moich ulubionych piór „Guardiana”.

Poczułem się przez chwilę jak przeniesiony w czasie z końca lat 90., bo to wtedy w Polsce – dzięki pokoleniu Jacka Sienkiewicza i Marcina Czubali – pisało się w takim tonie o nadziejach na rozwój polskiego techno. Jak ktoś nie pamięta, zachęcam do sięgnięcia po roczniki zacnego skądinąd magazynu „Plastik”, który zmarł śmiercią naturalną, podobnie jak wielkie imprezy techno w stolicy i naprawdę kultowe kluby grające taką właśnie muzykę, długie lata temu. Myśmy pod tym względem już dawno byli drugim Berlinem, na mniejszą i bardziej prowincjonalna skalę, ale całe lata temu. Tam sektor techno/clubbingowy uratowało miejskie wsparcie, a u nas przysechł wraz z odejściem sponsorów. Cieszę się dzisiejszymi zagranicznymi wydawnictwami Sienkiewicza i Czubali, ale nie cieszy mnie robienie przewodnika polskiej sceny elektronicznej z niejakiego Chrisa Tabisza, organizatora imprez cyklu Fiasko, który mówi Petridisowi (a ten robi z tego puentę tekstu!):

In Poland it’s enough that you’ve found a nice warehouse and played some good techno loud, that’s already a novelty.

Proszę sobie to samemu przetłumaczyć, bo ja będę się za bardzo denerwował, próbując to zrobić. Dawno nie słyszałem takiego nagromadzenia ignorancji w jednym zdaniu.

Przy okazji – dopiero dziś dowiedziałem się, że 15 kwietnia Surgeon w Krakowie w klubie Fabryka (Resident Advisor wie trochę więcej), ale może ktoś jeszcze zdąży z tej wiedzy skorzystać. Niebawem u nich także Agoria, a wcześniej wystąpią w klubie 1500 m2 do wynajęcia, który tak bardzo spodobał się Petridisowi – w czasie festiwalu Bang! (tutaj szczegóły na Uwolnij Muzykę), z całkiem niezłą obsadą.

Dziś przewrotnie płyta, która do techno nawiązuje bardzo delikatnie. Choć cały nurt zawdzięcza sporo motorycznemu i minimalistycznemu stylowi gry Jakiego Liebezeita (Can, Jah Wobble, Burnt Friedman itd.), to jednak w wypadku Drums Off Chaos mamy do czynienia z bandą bębniarzy, którzy mają po prostu ten sam co techno punkt wyjścia – jakiś rodzaj plemiennej transowości. Ich zdyscyplinowane partie okraszone zostają ambientowymi plamami autorstwa zapewne Jensa-Uwe Beyera, znanego szerzej jako Popnoname. To właściwie kontynuacja starego Club Off Chaos, który Liebezeit prowadzi już od lat 80. Cały projekt jest ucieleśnieniem technicznego i filozoficznego podejścia Liebezeita (trochę mówi o nim w rozmowie, którą przeprowadziłem z nim 12 lat temu) do bębnów, które zasadza się na samoograniczaniu i precyzji. Mimo braku bębna taktowego w jego zestawie trans, jaki jest w stanie wykrzesać w najlepszym na płycie utworze „Second Half”, to coś, co budzi respekt. Rzecz w całości raczej dla koneserów perkusyjnego grania, w którym chodzi o precyzyjne wyczucie czasu, zespołową synchronizację, ale mniej zainteresowani powinni chociaż posłuchać tego jednego fragmentu. Na pewno czegoś takiego nie usłyszycie w tym roku – a w czasach przesytu to, mam wrażenie, całkiem niezła rekomendacja. Lepsza niż ten „namawiający” do odwiedzenia Warszawy tekst Petridisa.

DRUMS OFF CHAOS & JENS-UWE BEYER „Drums Off Chaos & Jens-Uwe Beyer”
Magazine Records 2011
7/10
Trzeba posłuchać:
„4 of 7”, „Second Half”.

Drums Off Chaos & Jens-Uwe Beyer – First Half by Magazine Records