Kid B

Na spotkaniu z szefami Bella Union i DFA w czasie norweskiego by:Larmu prowadzący je dziennikarz i menedżer Wyndham Wallace powiedział dość ciekawą rzecz: że dziś działanie niezależnych wytwórni wyszukujących nowe zjawiska jest upiorne, bo nigdy jeszcze nie nagrywało się na świecie tyle muzyki nieco powyżej przeciętnej. Twierdzenie to jest w pewnym sensie zaprzeczeniem statystyk, ale też nieźle oddaje sytuację lepszej edukacji muzycznej i know how, a zarazem moment, gdy niezwykle trudno zauważyć wśród mnóstwa wystających ponad przeciętność artystów takiego, który naprawdę wybija się o głowę ponad wszystkich.

W takiej sytuacji dość łatwo długo utrzymać się na rynku formacji uznawanej przez wielu krytyków za kluczową dla brzmienia rockowego ostatniej dekady. Tu dochodzimy do sprawy niespodziankowego albumu „The King Of Limbs” grupy Radiohead.

Nie ma wiecznych historii w muzyce popularnej. Zespół Radiohead działa 26 lat. Na tym etapie:
– The Beatles nie istnieli od 16 lat, a ich lider nie żył od lat 6;
– Can już nie istnieli, byli też po niezbyt udanej próbie reaktywacji;
– U2 wchodzili w swój etap cyrkowy;
– R.E.M. przeżywali najgorszy moment w karierze;
– Captain Beefheart dawno nie grał muzyki;
– The Who nie istnieli, miało minąć piętnaście lat zanim znów odważyli się coś wydać;
– Genesis zbierali dolary po sukcesie konfekcyjnej płyty „We Can’t Dance”;
– Skłóceni Floydzi dożynali kurę znoszącą złote jaja, koncertując po świecie.
I tak dalej. Oczywiście zespół The Rolling Stones istniał i miał się nieźle, ale nie chcę Radiohead porównywać wprost z żadnym z powyższych, chcę tylko pokazać, że nic nie trwa wiecznie, a grupa z Oxfordu doszła do takiego momentu, kiedy zwykle albo się odcina kupony od dawnej twórczości, albo zamyka interes.

Radiohead – choć w sposób bardzo specyficzny – wybrali to pierwsze. Z dzisiejszego punktu widzenia, gdy kult tej formacji – jako najinteligentniejszej, najbardziej postępowej itd. – jest olbrzymi, gdy jest ona punktem odniesienia jak mało co (także dla mnie), wydaje się, że opierają się wszystkim tym trendom i będą tak regularnie (bo przerwy między kolejnymi są w istocie niezbyt długie jak na dzisiejsze realia) nagrywać wybitne płyty do końca świata i jeden dzień dłużej. Ale za dziesięć lat pewnie będziemy wyraźnie odróżniać moment przełomu związanego z „Kid A” od dziesięć lat późniejszego momentu powrotu do tej płyty i albumu „Amnesiac” – pod wodzą sprawdzonego Nigela Godricha – na albumie „The King Of Limbs”. Albumie pozbawionym gitar, skoncentrowanym na piętrzeniu nakładanych na siebie partii perkusyjnych, loopach i graniu klimatem jednostajnych wokaliz Thoma Yorke’a (trochę jak gdyby to był jego kolejny solowy album).

W moim przekonaniu Radiohead mogli się świadomie uprzeć, żeby wydawać płyty nieważne, co byłbym w stanie zrozumieć. I za to nawet bym ich podziwiał. Ale jednocześnie nie słychać w tym, co robią, przyjemności grania. Nie słychać też wielkich emocji w utworach, które programowo się nie rozwijają. I które programowo nawiązują do poszczególnych kompozycji z przełomu wieków. Jeśli muzyka rozrywkowa ma się odradzać, odświeżać, to w tej chwili muszą być ludzie, którzy uznają „The King Of Limbs” za efekt tak samo wyrachowanego działania jak to, co Floydzi i Stonesi robili na podobnym etapie. I pewnie ich chciałby zauważyć Wallace Wyndham.

Grupa Radiohead znowu nie nagrała płyty złej. Nagrała miły album, który jeszcze nie zszokuje rodzin zagorzałych fanów, gdy puszczą go u siebie w salonie w niedzielne popołudnie, ale już nie wzbudzi efektu odrzucenia, gdy przesłuchacie go dziesięć razy z rzędu – jak ja przez ostatnich 48 godzin. Grupa Radiohead zrobiła coś gorszego: nagrała po prostu płytę nieco powyżej przeciętnej.

RADIOHEAD „The King Of Limbs”
Wydawnictwo własne 2011
6/10
Trzeba posłuchać:
„Little By Little”, „Give Up the Ghost”.

7 – Radiohead – Give Up The Ghost by ThePEAK