Kid B
Na spotkaniu z szefami Bella Union i DFA w czasie norweskiego by:Larmu prowadzący je dziennikarz i menedżer Wyndham Wallace powiedział dość ciekawą rzecz: że dziś działanie niezależnych wytwórni wyszukujących nowe zjawiska jest upiorne, bo nigdy jeszcze nie nagrywało się na świecie tyle muzyki nieco powyżej przeciętnej. Twierdzenie to jest w pewnym sensie zaprzeczeniem statystyk, ale też nieźle oddaje sytuację lepszej edukacji muzycznej i know how, a zarazem moment, gdy niezwykle trudno zauważyć wśród mnóstwa wystających ponad przeciętność artystów takiego, który naprawdę wybija się o głowę ponad wszystkich.
W takiej sytuacji dość łatwo długo utrzymać się na rynku formacji uznawanej przez wielu krytyków za kluczową dla brzmienia rockowego ostatniej dekady. Tu dochodzimy do sprawy niespodziankowego albumu „The King Of Limbs” grupy Radiohead.
Nie ma wiecznych historii w muzyce popularnej. Zespół Radiohead działa 26 lat. Na tym etapie:
– The Beatles nie istnieli od 16 lat, a ich lider nie żył od lat 6;
– Can już nie istnieli, byli też po niezbyt udanej próbie reaktywacji;
– U2 wchodzili w swój etap cyrkowy;
– R.E.M. przeżywali najgorszy moment w karierze;
– Captain Beefheart dawno nie grał muzyki;
– The Who nie istnieli, miało minąć piętnaście lat zanim znów odważyli się coś wydać;
– Genesis zbierali dolary po sukcesie konfekcyjnej płyty „We Can’t Dance”;
– Skłóceni Floydzi dożynali kurę znoszącą złote jaja, koncertując po świecie.
I tak dalej. Oczywiście zespół The Rolling Stones istniał i miał się nieźle, ale nie chcę Radiohead porównywać wprost z żadnym z powyższych, chcę tylko pokazać, że nic nie trwa wiecznie, a grupa z Oxfordu doszła do takiego momentu, kiedy zwykle albo się odcina kupony od dawnej twórczości, albo zamyka interes.
Radiohead – choć w sposób bardzo specyficzny – wybrali to pierwsze. Z dzisiejszego punktu widzenia, gdy kult tej formacji – jako najinteligentniejszej, najbardziej postępowej itd. – jest olbrzymi, gdy jest ona punktem odniesienia jak mało co (także dla mnie), wydaje się, że opierają się wszystkim tym trendom i będą tak regularnie (bo przerwy między kolejnymi są w istocie niezbyt długie jak na dzisiejsze realia) nagrywać wybitne płyty do końca świata i jeden dzień dłużej. Ale za dziesięć lat pewnie będziemy wyraźnie odróżniać moment przełomu związanego z „Kid A” od dziesięć lat późniejszego momentu powrotu do tej płyty i albumu „Amnesiac” – pod wodzą sprawdzonego Nigela Godricha – na albumie „The King Of Limbs”. Albumie pozbawionym gitar, skoncentrowanym na piętrzeniu nakładanych na siebie partii perkusyjnych, loopach i graniu klimatem jednostajnych wokaliz Thoma Yorke’a (trochę jak gdyby to był jego kolejny solowy album).
W moim przekonaniu Radiohead mogli się świadomie uprzeć, żeby wydawać płyty nieważne, co byłbym w stanie zrozumieć. I za to nawet bym ich podziwiał. Ale jednocześnie nie słychać w tym, co robią, przyjemności grania. Nie słychać też wielkich emocji w utworach, które programowo się nie rozwijają. I które programowo nawiązują do poszczególnych kompozycji z przełomu wieków. Jeśli muzyka rozrywkowa ma się odradzać, odświeżać, to w tej chwili muszą być ludzie, którzy uznają „The King Of Limbs” za efekt tak samo wyrachowanego działania jak to, co Floydzi i Stonesi robili na podobnym etapie. I pewnie ich chciałby zauważyć Wallace Wyndham.
Grupa Radiohead znowu nie nagrała płyty złej. Nagrała miły album, który jeszcze nie zszokuje rodzin zagorzałych fanów, gdy puszczą go u siebie w salonie w niedzielne popołudnie, ale już nie wzbudzi efektu odrzucenia, gdy przesłuchacie go dziesięć razy z rzędu – jak ja przez ostatnich 48 godzin. Grupa Radiohead zrobiła coś gorszego: nagrała po prostu płytę nieco powyżej przeciętnej.
RADIOHEAD „The King Of Limbs”
Wydawnictwo własne 2011
6/10
Trzeba posłuchać: „Little By Little”, „Give Up the Ghost”.
Komentarze
Właśnie niektórzy uważają pomysł nagrania płyty nieważnej za największy sukces The King Of Limbs. To by się zgadzało, jeżeli faktycznie sobie zespół tak założył. No cóż, trzeba się pogodzić, że nasi bohaterzy nie będą kosić konkurencji i nie mają na myśli zaskoczenia słuchaczy, jak ostatnio zrobiła to pani Harvey. Jednak płyta jest naprawdę dobra, 7/10 w moim przeczuciu, bo 4 utwory co jak co, ale pokazują klasę zespołu (numery 1,5,6,7 dokładnie mówiąc). Teraz pozostaje nam czekać na drugą solówkę Yorke’a. Może tam będzie lepiej.
Drogi Bartku! Zgadzam się z każdym słowem Twym,z każdym przecinkiem,z każdą kropką tej recenzji! Fuck! Oni chyba sprzedali swoje gitary na allegro??? Słucha się tej płyty miło,ale „miło” to w tym przypadku niemiłe słowo. PJ Harvey RULES!!!
nie jeden się jeszcze z tym albumem przeprosi
Ale też niejeden pokłóci 😉
@ pszemcio
naturalnie masz rację,wielokrotnie zmieniałem opinię o płycie po upływie tygodni lub miesięcy.W tej chwili nowy album Radiohead rozczarowuje mnie.Ale może być też gorzej!
10 razy? To tylko potrzebą napisania recenzji sumiennie mogę sobie wytłumaczyć 😉 Odpadłem po trzech, nuda, chwilami mam wrażenie, że odwoływanie się do płyt sprzed dekady ma niejako przykryć drętwotę tego materiału – „nie idziemy w piosenki, eksperymentujemy”. Ale może jest kwestią indywidualną, czy się z tym radioheadowym smęceniem potrafi jeszcze nawiązać emocjonalną więź? Ja już nie mogę i słyszę smęcenie, może ktoś potrafi inaczej.
Z innej beczki – 6 to u Ciebie na blogu ponadprzeciętnie? Cyrklujesz oceny i wybierasz recenzowany materiał do rozkładu o średniej 5? Masz możliwość to sprawdzić w systemie? Wśród wszystkich lutowych recenzji zauważyłem bodajże trzy 6 i jedną 5 (Deriglasoff), więc Radiohead raczej poniżej przeciętnej 😉
jestem po 3 przesłuchaniach i jeszcze żaden fragment nawet na moment nie przykłuł mojej uwagi; noale jestem cierpliwy i dam im kilka szans 🙂 bo na razie jest znacznie poniżej nawet najśredniejszej średniej
dlatego wolę kolejne 10 razy zagrać „pożegnalne” The Streets
Nikomu nie spodobał się Lotus Flower (http://www.youtube.com/watch?v=cfOa1a8hYP8)? Wg. mnie najlepszy kawałek na płycie.
@PopUp –> Średnia to średnia – coś między 5 a 6. Wiem, że w obrębie bloga nie łapie się to na szczyt krzywej Gaussa 😉 Ale jako że szkoda czasu na kiepskie płyty, to większość ocenianych tu albumów po prostu wychodzi ponad średnią. Tych na 4 i 5 nie chce mi się zwykle opisywać. Oczywiście w tym momencie statystycznie nie jestem w stanie udowodnić, że tych na 5 i 6 byłoby najwięcej. Na szczęście chociaż rachunek prawdopodobieństwa był jedną z moich ulubionych dziedzin na pierwszych studiach, rzuciłem je i przeniosłem na humanistyczne, więc teraz mogę się wymawiać subiektywnym odczuciem czegoś powyżej średniej. A skądinąd Ty byś mógł coś ciekawego na temat statystyki w muzyce napisać 🙂
A ja się dziwię, że nie przeczytałem jeszcze ani jednej pochlebnej opinii o tym albumie. Czy to znaczy, że mam fatalny gust muzyczny? Oczywiście nie znam jeszcze tej muzyki, mimo że wałkuję ją bez przerwy od piątku. Za kilka miesięcy już będę ją znał, będę wiedział czy/jak bardzo ją lubię. Wszyscy recenzenci niemiłosiernie katują „Feral”. A mnie ten numer od razu przypadł do gustu – jest odjechany w stylu Radiohead. Moim zdaniem najsłabszy jest „Give up the gost”, ale myślę że się osłucham z tym kawałkiem. Pamiętam, że słuchając „In Rainbows” przeskakiwałem „Bodysnatchers”, bo mnie niemiłosiernie drażnił. Teraz uważam, że to jeden z najgenialniejszych utworów RH.
Proponuję słuchać… słuchać… słuchać „TKOL” a za kilka miesięcy wrócić do recenzowania tego albumu.
Gdyby były dane, to bym napisał chętnie i może wyszłoby coś ciekawego. Ale w tym momencie chodzi mi o coś innego – właśnie o to, że o tych płytach na 4 i 5 nie chce się pisać, doskonale to uczucie znam. Ale ponieważ „nigdy jeszcze nie nagrywało się na świecie tyle muzyki nieco powyżej przeciętnej”, to żeby sensownie o niej mówić, trzeba wybrać adekwatną subpopulację – a taki zespół jak Radiohead zasługuje chyba na to, żeby go osadzać w kontekście tylko tej „ponadprzeciętnie dobrej”, a nie tej za 1-5 punktów, na którą szkoda czasu i sił. I w tym kontekście, traktując ich poważnie, a nie jak dinozaurów, wypadli strasznie blado
A jedyna statystyczna analiza punktowania, jaka w tym momencie przychodzi mi do głowy, jest tutaj http://www.parttimemusic.com/2010/02/25/pitchfork-a-statistical-look-at-their-ratings/ i oczywiście dotyczy piczforka Autor wykonał heroiczną pracę spisania ocen z całego roku i potem coś z tych danych wycisnął.
Dochodzenie do wniosków, że wolę 10 razy to czy tamto, chyba nie ma większego sensu w tym przypadku. Zastanawiam się, czego oczekuje się od takiego Radiohead po ich 8 albumie? Parę dni temu zauważyłem poważne rozpoty ludzkich myśli na temat tego, że niebawem pojawi się kolejny Radiohead, a więc i kolejna marketingowa wydmuszka [pewien człowiek na fb zarzucał marketingową duszę Radiogłowym, a jako kontrast przedstawił fenomen Gorillaz i ich darmowych okładek do ściągniecia zupełnie za free (sic!) 😀 ] Fani Radiohead mogą spać spokojnie, bo ich zespół nadal gra na poziomie, a recenzenci, którzy ostrzyli sobie zęby na to wydarzenie (nawet przed wysłuchaniem materiału) także mogą się poczuć spełnieni. Ocena 6/10 jest chyba faktycznie najlepszą, bo to album poprawny, nagrany bez cisnień i wcześniej wspomnianych głośnych gitar. Pod względem eksperymentowania to osobiście wolę ten album od Deerhoof, które brzmi jak King Crimson sprzed 26 lat.
Ozzy juz wspomnial o Yuck. Wszyscy juz to slyszelismy. W gazecie napisali ze to z 1986 roku. Chyba lepsze niz radiohead. Zreszta w mojej ocenie radio nagralo plyte Massive’om. Zgodnie z najnowsza tendencja nagrywania plyt kapelom ktore juz sie nieco wypalily lub nieistnieja. Naprzyklad Cocteau Twins ostatnio wydalo plyte pod dziwnym tytulem Asobi Seksu – Fluorescence 🙂 A Yuck jest naprawde uroczy. Duzo gitar.
Apetytu mi narobiłeś, bo „Kid A” uwielbiam. Wprawdzie za pierwszym przesłuchaniem zupełnie mnie nie ruszyło (m.in. zawiodła mnie studyjna wersja „The National Anthem” i znudziło „Motion Picture Soundtrack”), dopiero za drugim (kilka miesięcy, może prawie rok później) mnie zachwyciło, a „Amnesiac” do dzisiaj nie lubię, więc… nie wiem, czego się spodziewać. Ale olać wszystkie opinie, przesłuchać samemu. Coś mi się wydaje, że dawno temu redaktor „Machiny” ocenił „Kid A” na trzy, może trzy i pół kluczyka i pisał m.in., że takie coś to już Aphex Twin robiło. Będę chciał mieć dobrą recenzję – napiszę ją sobie sam 😉
Yuck – o, tak! Już do mnie idzie, podzielę się wrażeniami. Oczywiście słyszałem już w Internecie, ale przypadek ostatniego Akron/Family dowodzi, że nie należy ufać sądom na temat internetowych przecieków.
a propo tego braku gitar jako argumentu do jakiegokolwiek wartosciowania (co przebija niestety z wielu wypowiedzi nie tylko tutaj)
http://stronabe.wordpress.com/2011/02/20/fani-radioglowych-jada-do-nikad/
wczoraj miałem moze z 3 odsłuch, uważam ze druga częśc płyty ma potencjał żeby urosnąć do czegoś naprawdę fajnego
Wszystkie te spory obnażają mniej lub bardziej widocznie rozczarowanie wiszące nad tym albumem. Może panowie z Radiohead chceli stworzyć pewien rodzaj strumienia dźwieków rezygnując z wyraźnych progresji akordów i uwypuklając ogony z taśmowych ech? Może taki rodzaj dryfu uznali za naturalny progres? Niestety mam wrażenie że produkcja zabiła w tm wypadku muzykę. Mam wielka estymę dla dorobku Nigela Godricha ale w tym wypadku chyba się pomylił. Kiedy porównać „Give Up the Ghost” w wersji studyjnej z wersją koncertową całe nieporozumienie staje się jasne. Utwór który posiada bardzo zgrabną modułową budowę został rozmontowany przez poprzesuwane i zsaturowane do granic możliwości wokale. Najpewniej jestem konserwatystą ale razi mnie równiez w tej płycie dosłowny flirt ze współczesna technologią. Godrich od lat jest mistrzem w generowaniu pseudo-elektroakustycznych artefaktów. Wyciska je z wczesnych automatów perkusyjnych, samplerów i taśmowych pogłosów. Bardzo żadko i z wielkim umiarem sięgał po najnowsze technologie w rodzaju syntezy granularnej. Tym razem niestety świat cyfrowych artefaktów dał wyraźnie o sobie znać. Pianino w Codex z wyciętym atakiem dźwieku przez ekstremalne użycie algorytmu stretchingu, agresywna kwantyzacja perkusji w Bloom. Wszystkie te zabiegi nie przekonują mnie ani trochę i robią raczej wrażenie rezerwatu osobliwości niż pomysłu na deklarowany progres.
wow, podziwiam wszystkich, którzy potrafią zamęczać się 10 razy tylko po to, żeby wyrobić sobie zdanie. Mam wrażenie, że to efekt wynoszenia muzyków na monumenty, na które potem codziennie się patrzy i nie wyobraża bez nich życia. To tylko teza, nie chcę nikogo obrażać.
Podbijając wątek naukowy – a w moim wydaniu raczej paranaukowy – mam taką swoją prywatną brzytwę Ockhama i poniżej pewnego poziomu staram się nie analizować, nie dzielić włosa na czworo. Na 10 przesłuchań w mojej opinii w tym roku zasłużył na razie tylko remiks The Buga na jednej z dwóch najnowszych dwunastek Shackletona. Plus taka jedna kwietniowa premiera.
@brtk –> No, może było dziewięć tych przesłuchań, i to w sumie nie jest nieprzyjemne – tak jak napisałem – ale też żadnego spełnienia mi nie przyniosło.
@grubot –> Dzięki za ten komentarz, który właściwie jest oddzielną analizą stylu Godricha – bardzo to ciekawe. Chyba jednak po tych uwagach będę musiał przesłuchać płyty po raz dziesiąty (albo jedenasty). 🙂
Po wielokrotnym odsłuchiwaniu tej płyty mam podobne odczucia. Od czasów Amnesiaka mam tak ze wszystkimi kolejnymi płytami Radiohead (i z solowym Yorkiem) – pierwsze słuchanie przynosi pewne rozczarowanie, a potem album wsysa jednak na dość długi czas, po to, zeby go odstawić ale jednak wracać. Wracam do wszystkich płyt Radiohead od Kid A, która według mojego osobistego odłamu tego wyznania jest pierwszą ich płytą. Umieszczenie wieloletniego dorobku tej grupy na tle historii innych „wielkich” zespołów przynosi następującą konstatację – kłaniam się inteligencji, konsekwencji i indywidualizmowi tych panów – przez 20 lat kariery zero obciachu w dorobku , i dużo wiecej. Płyta „otwiera się” z czasem – pierwsze wrażenie to monotonia i introwertyzm. Ale ta muzyka ciągle ma tyle w sobie.
@ fuksja–> Mam nadzieję,że to ty masz rację.
@bch -> Akurat nie wydaje mi się, żebys to Ty należał do tych najbardziej zawziętych piewców i apologetów Radiohead 🙂
Nawet nie to, że martwi mnie ta pinkfloydyzacja (w znaczeniu czołobitności). Wręcz wydaje mi się, że znaczenie Radiohead było bardzo duże, ale w takim samym sensie jak Nirvany na początku lat 90. Dzieki nim drzwi do kariery otworem , wielu ludzi odkryło, której inaczej nigdy by… itepe.
Ale nie przypadkiem wspomniałem w poprzednim wpisie o remiksie The Buga nowego Shackletona. Kevin Martin – patrząc na kalendarz – gdyby był Johnem Lennonem równiez juz by chyba nie zył. A gdzie Martin jest dziś (i zawsze był?), a gdzie sa Radiohead? Chętnie – w myśl pierwszego komentarza Bartka – sie o to pokłócę 🙂
Kończąc ten przydługi wpis – to nie jest przytyk do braku wpisu o Shackletonie. To blog na stronie Polityki, a ja raczej jeszcze trzymam kontakt z rzeczywistością.
Nie trzymasz 🙂
http://polifonia.blog.polityka.pl/?p=311
Rozumiem, że chodziło o tego nowego Shackletona z King Midas Sound. Ale single to rzadko tu wchodzą, bardziej chodzi o format niż o samego Shackletona, o którym nawet tutaj wspominałem parokrotnie.
no tak, jednak nie trzymam 🙂 czas musiał wtedy jakoś szybciej płynąć i zabrakło Schulzowskich meandrów i bocznych torów na czytanie chyba…
Anyway, naprawdę nie chciałem w temacie Radiohead wywoływać dyskusji o Shackletonie (tak, chodzi o tego, gdzie są remiksy King Midas Sound i The Buga).
Bardziej badam, na ile jesteście w stanie się zgodzić z tezą, że rozmowa o Radiohead jest troche jak rozmowa o szkolnym elementarzu. Trudno nie znać (przynajmniej tych wcześniejszych płyt, z ostatnimi juz na pewno nie utrzymywałem kontaktów), ale jeszcze trudniej sie tym emocjonować.
Może ktoś sie pokusi o jakąś odpowiedź? Coś więcej niż tylko na wskazanie liczby komentarzy pod tym tekstem Bartka 🙂
@brtk –> W sumie chciałem iść z tekstem właśnie w tę stronę, tzn. te wszystkie uwagi na temat zespołów psujących się z czasem (choć po czasie stwierdzam, że taki np. Sonic Youth, z jeszcze dłuższym stażem, nigdy się całkiem nie zepsuł) były po to, żeby uświadomić sobie i innym, że może ulubiona grupa całego grona fanów rockowej alternatywy (lub prawie całego) jest teraz takim dinozaurem odcinającym kupony od tego, co robiła wcześniej. Tylko my tego nie zauważamy. Ciekaw jestem głosów słuchaczy, którzy nie pamiętają nawet premiery „Kid A”, takich, którzy nie mają nostalgicznych emocji związanych z Radiohead i którzy mogą teraz bez obciążeń powiedzieć, że to pretensjonalna lipa dla staruchów lub coś w tym rodzaju. 🙂
Do szkolnego elementarza porównałbym raczej część wymienionych w bartkowej notce kapel. Radiohead próbuje jeszcze dopisywać kolejne strony. Teraz jesteśmy na etapie „Ala ma kuca szetlandzkiego”.
Ale tak poza tym to oczywiście Radiohead jest już pewnym punktem odniesienia (nie od wczoraj) i lepiej jest dyskutować o innych kapelach. Jak już napisałem wyżej: na cudze opinie większej uwagi nie zwracam, po płytę i tak sięgnę.
„…jest teraz takim dinozaurem odcinającym kupony od tego, co robiła wcześniej”.
Ani mnie „KoL” zachwyca, ani podoba mi się obrany kierunek, ale ejże – takiego „odcinania kuponów” to życzę wszystkim zespołom nawet ze stażem trzykrotnie krótszym. Na moje ucho ten album poszerza jednak horyzonty Radiohead (choćby o postrzelone loopy w duchu Muslimgauze), tyle że robią to mniej radykalnie niż w przeszłości, no i sama dziedzina jest jakby mało ciekawa. Ewentualne nawiązania do przeszłości jak dla mnie są jednak elementami stylu, a nie autokalką, dosłownym stąpaniem po własnych śladach. Ktoś czuje, że mógłby pomylić tę płytę z którąkolwiek z poprzednich?
odciananie kuponów kojarzy się jednak zdecydowanie z działaniem obliczonym na zysk. I z tego powodu jest to ocena niesprawiedliwa. KoL to być może plumkanie w porównaniu z tym, co zespół drzewiej prezentował. ALe mimo wszystko myślę, że działalność nadal się broni. A może nawet jest coraz lepsza? (taka mała herezja;)
ALLIGATOR RECORDS——juz 40 lat nagrywa bluesa w Chicago, ponad 250 CDs, od elektrycznego bluesa chicagowskiego po blues/rock a takze akustyczny Piedmont blues i West Coast jump blues. Zalozyciel i „dusza” Alligator Records to BRUCE IGLAUER.
http://www.alligator.com
http://www.youtube.com/watch?v=x5arEEmr1Oo —- JJ GREY&MOFRO( jedna z nowszych gwiazd ALLIGATOR RECORDS )
Uwaga!
HULTSFREDSFESTIVAL 14-16 lipiec 2011 (Szwecja)
wystapia m.in. SUEDE (UK), BEADY EYE (UK), WHITE LIES (UK), CUT COPY (AUS), DARKSTAR (UK)
http://www.hultstfredsfestivalen.se/start
a takze THIS IS HEAD (S) (ponizej sciezka nr”0007″, wersja akustyczna)
http://www.youtube.com/watch?v=Ax-n_onKEJc&feature=related
Jest jeden moment na TKOL który zdecydowanie przyciąga moją uwagę. Nikt mi nie wmówi że to nie Sting (albo jego córka) śpiewa „jump of the limb” – drugi wers w Codexie.
Słaba ta płyta bardzo! Na otarcie łez polecam nowy genialny krążek Stateless – Matilda, który pozwala zapomnieć o wypocinach zaserwowanych przez Radiohead.
Zaserwowanych przez Radiohead?
witam Pana Redaktora
jakbym miał napisać recenzję tej płyty, to dokładnie tak jak Pan. myślę, że Radiohead ma problem ze sobą. po pierwsze trudno jest przebić się muzykom przez osobowość Thoma Yorke’a, który zapętlił się. trudno powiedzieć, dlaczego. nie znamy jego sytuacji osobistej, a formuła muzyczna jakiej hołduje, sugerowałaby przeżywanie od dłuższego czasu podobnych emocji, które raczej pozbawiają go energii niż jej dodają. nie myślę o punkowej zadziorności, ale zmieniających się barwach jego przeżyć. wydaje sie, że nastąpiła pewna stagnacja, co przekłada sie na muzykę. po drugie – oczekiwania wobec tej grupy są ogromne i nagranie kolejnego przełomowego albumu, a pamiętajmy, że nawet The Bends był dla nich przełomem, jest właściwie niemożliwe. po trzecie – może jest to sygnał od grupy „dajcie nam spokój. zrobimy, co chcemy, jesteśmy niezależni, jak nam się zechce, to będzie Kid C, Kid D Kid E itd.” najbardziej skłaniam sie ku opcji pierwszej, ale jedna nie wyklucza innych. gdyby to była pierwsza płyta po OK Computer to i tak więkoszość z nas spadłaby z krzesła. a tak.. cóż nie unikniemy porównań. zresztą, czy upadki nie są budujace?
pozdrawiam wszystkich słuchaczy – mniej lub bardziej – radiogłowych
Mimo tego ze amnesiac to moje ulubiona plyta wogole (?) a moze wlasnie dlatego absolutnie nie porownalbym king of limbs do etapu kid a/amnesiac. co z tego ze sa loopy bity itd plyta najbardziej przypomina mi poprzednia przez to onanistyczne skoncentrowanie na wokalu i ogolne samouwielbienie chlopakow. przypomina tez hail to… na poczatku dawalem 5/10, teraz jest juz chyba z 7;) that’s a grower.
Obiecuję sobie, że jest to ostatnia recenzja tej płyty, jaka czytam. Chcę przy tym zaznaczyć, że moje słowa nie będą się odnosić do recenzji szanownego redaktora, czy też zamieszczonych komentarzy, lecz do ogólnego trendu narzekactwa na TKOL.
Dla tych, którzy piszą i marudzą, że płyta słaba, spodziewali się czegoś lepszego, myśleli, że zespół stać na więcej – mówię: Chrzańcie się!
Chciałbym wreszcie dowiedzieć się, co takiego złego jest na tej płycie. Bo chyba nie świetne połączenie rytmu i melodii, które w połączeniu ze skromniutkim instrumentarium wytwarza taki transowy klimat, którego nie czułem od czasów studenckich eksperymentów z…, a bliżej – od czasu płyty „Melpomen” ze starożytną muzyką grecką. Zestaw na TKOL jest przy tym tak doskonale skonstruowany, że doskonale nadaje się do słuchania podczas sprzątania, robienia kolacji, picia wódki, randki, seksu, drogi do- i z- pracy, czytania książek i innej pracy umysłowej.
Dla zrzędzących mam radę: dr Emmett Brown z „Back to the Future” maił cudowny pojazd przenoszący się w czasie. Pożyczcie go od niego i przenieście się w czasy „OK Computrer” albo „Kid A”.
Mniej udane rzeczy dostrzec łatwo, ja skupiłem się na plusach.
Uffff! Teraz czas na pozdrowienia dla wszystkich!