Wanda, co nie chciała Presleya

Zakładam, że też myślicie czasem, co będziecie robić w przyszłości. Zakładam – bo głupio by było o to pytać. Ja myślę o tym w kontekście zawodu, który wykonuję. W jednej z czarnych wizji jestem wtedy recenzentem muzycznych widowisk z hymnami patriotycznymi i kościelnymi dla „Naszego Dziennika”. Inne czarne wizje zakładają stopniowe (acz nieuchronne) odklejanie się śledzącego scenę muzyczną człowieka od rzeczywistości. Rozmawiałem o tym kiedyś z moim młodszym kolegą zajmującym się muzyką w prasie i w radiu. Zgodziliśmy się wtedy co do przykładów takiego odklejenia – bolesnych i dających do myślenia.

Jedna z wizji zaatakowała mnie, gdy zacząłem słuchać Wandy Jackson. Pomyślałem, że gdybym dziś miał o ćwierć wieku więcej, napisałbym taką recenzję:

Ta wielka dama rockabilly ma już 73 lata, ale czas się chyba zatrzymał, bo mam wrażenie, że ciągle ma 20. To były przeboje, drodzy Państwo, to były piosenki. Wspaniale zaaranżowane, ponadczasowe. Nawiązujące do twórczości Elvisa Presleya – Wanda Jackson zresztą sięgała po jego przeboje, a przez chwilę nawet byli ze sobą romantycznie związani. Dziś dama wraca bez umizgów, zagrywek pod publiczkę, silenia się na jakieś pseudonowatorstwo. Za to z gorącym przebojem calypso „Rum and Coca-Cola”, rockabilly Boba Dylana, nowoorleańskimi trąbkami w „You Know I’m Not Good” i pięknym bluesem Jimmiego Rodgersa „Blue Yodel #6”. Wyprodukował to wszystko młodzieniec nazwiskiem Jack White. Bystry młody człowiek, będziemy śledzić jego poczynania – posłuchałem przy okazji jego solowych dzieł, które wyraźnie pokazują, że nic nie pobije siły starego bluesa. Zrozumieją to może ci, którym wcześniej empetrójki nie zjedzą resztek mózgu.

Ale ponieważ rocznikowo bliżej mi do White’a niż do Jackson, napiszę taką:

Jack White pomysłów miał sto na minutę. Teraz ma ich ze czterdzieści pięć. Ale płyt nagrywa i produkuje ciągle więcej, więc zagęszczenie pomysłów powoli przechodzi w rozrzedzenie. Mimo braku nowej wizji siebie jako artysty – bo nawiązania do starego rocka i bluesa to już banał w jego wypadku – lepiej sprawdza się jako producent. Po Loretcie Lynn pozwolił sobie zaprosić do współpracy rockandrollową babcię Wandę Jackson, której sukcesów też nie pamiętają już jego roczniki. Jeszcze młodszym proponuję: skojarzcie Duffy za pół wieku. Chciałem napisać „wziął się za…”, „zainteresował się…” i „wziął na warsztat”, ale po wczorajszym obejrzeniu prapremiery rozbuchanego seksualnie „Jeża Jerzego” wszystko mi się z jednym kojarzy, więc wybaczcie.

Poza nadaniem starym i nowym (tu oczywiście emocje wzbudza przede wszystkim pięknie wyjęczane przez Ms. Jackson „You Know I’m No Good” Amy Winehouse) piosenkom nowej oprawy wokalnej i zagraniem ich przez pełen wigoru zespół (członkowie My Morning Jacket, Raconteurs itd.) niczego nowego nam tutaj pan producent nie pokazał. No, może świetnie, rytmicznie pracującą sekcję dętą. Poza tym wiemy już, że wie, jaka gitarę podłączyć jakim kablem i do czego, żeby wydobyć swąd starzyzny (to już nie o Ms. Jackson). Jest przyjemnie, płyta w sam raz nadaje się na weekend, posłuchajcie jak najbardziej, ale tak, tak – wyobrażam sobie, że najbardziej oczywiste pytanie, jakie może się w tej chwili nasunąć czytelnikom tej recenzji to „I jak ten ‚Jeż Jerzy'”?

WANDA JACKSON „The Party Ain’t Over”
Third Man Records 2011
6/10
Trzeba posłuchać:
„You Know I’m No Good”.

PS. „Jeż Jerzy”, nie powiem, najeżycie.

Wanda Jackson – You Know That I’m No Good by rotolo3